... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

- Bo się to wszystko pomiesza! Flisacy uznali ostrzeżenie za rozsądne i przenieśli się w inne miejsce. - My w domu mamy podobny kłopot - Ulf uśmiechnął się krzywo. - Mamy córkę jedynaczkę, ale jej w żadnym razie nie wolno wyjść za mąż za dziedzica dworu czy innego majątku. Wtedy dopiero byłoby zamieszanie! Bo to ona musi przejąć Elistrand, a prawdopodobnie jeszcze dwa inne dwory w tutejszej parafii. - Między innymi samo Grastensholm? - zapytał domyślnie Vemund. Ulf skinął głową. - Tak więc wyjściem dla niej byłoby małżeństwo z jakimś młodym człowiekiem, który niczego nie dziedzi- czy. - Rozumiem. Ale akurat takich możliwości chyba nie brakuje. Młodsi synowie... Czasami chciałbym być w takiej sytuacji. Móc samemu wybrać sobie zawód, decydować o swoim życiu. Pracować ciężko, ale być kimś. Nie tak jak teraz, kiedy jestem zobowiązany przejąć coś, co już od dawna jest zorganizowane, działa, i dwór, którego w gruncie rzeczy nie chcę. Teraz Ulf Paladin rozumiał, dlaczego Vemund Tark najchętniej przebywa na otwartym powietrzu i pracuje fizycznie. Pragnienie, żeby czegoś dokonać... - Ale nie ma chyba piękniejszego dworu niż Lekenes - wtrącił. - Takie dziedziczne dobra... - To nie jest dziedziczne - uciął Vemund. - Kupili go pięć lat temu. - Twoi rodzice? Ach, tak! Zawsze mi się zdawało, że mówisz jakby z odcieniem obcego dialektu. Skąd pochodzicie? Vemund Tark zerwał się z miejsca. - Och, proszę spojrzeć tam! - zawołał. - O, mój Boże! - To Edwin, syn Nilsa - powiedział Ulf, który też już stanął na równe nogi. - Idziemy! Pobiegli nad rzekę. Vemund bez wahania rzucił się do zimnej wody. Młody Edwin, który dostał się pomiędzy bale, został już przez towarzyszy uwolniony i teraz, nieprzytomny, dryfował z prądem w dół rzeki obok długich pni. Stary Nils rozpaczał głośno. - Spokojnie, Nils, zaraz Tark się nim zajmie - uspoka- jał go Ulf Paladin. - Ale tyle krwi! Cała woda czerwona, och! - Wszystko będzie dobrze! Biegnij teraz do domu i przynieś mi walizeczkę z lekarstwami. Poproś o nią moją żonę! - Ale jeżeli on już... - Nie umarł, zobacz, chwycił ratownika za ramię! Woda zapewne przywróciła mu świadomość. Pospiesz się, my tymczasem wydobędziemy go na brzeg. Stary pobiegł jak mógł najszybciej. Przemoczeni do suchej nitki mężezyźni wychodzili na brzeg kawałek dalej. Wszyscy biegli na miejsce wypadku, spławiane drewno pozostawili na jakiś czas własnemu losowi. Młody zarozumialec Edwin, któremu się wydawało, że jest co najmniej tak dobrym flisakiem jak starsi i doświadczeni mężczyźni, wyglądał teraz naprawdę żałośnie. Krew buchała z długiej rany na udzie, a jedna ręka była chyba złamana. - Jego ojciec zaraz przyniesie środki opatrunkowe - wyjaśnił Ulf. - Tymczasem musimy próbować zatamo- wać krew. Coś ty tam robił, Edwin? Powiedziałem ci, że to nie jest zabawa dla nowicjuszy. - Umieram! - zawodził Edwin nieustannie. - Umie- ram! - Nie, nie umierasz. Ale boleć to cię trochę może. I jeszcze poboli przez jakiś czas. Na szczęście dzień był ciepły i ubrania pomagających rannemu mężczyzn szybko schły. A z Edwinem nie było łatwo, wrzeszczał przez cały czas i nie pozwalał się dotknąć. Vemund Tark spojrzał w stronę dworu. - No, nareszcie! Jakaś służąca pędzi tu konno, jakby ją sam Szatan gonił. Ulf rzucił pospieszne spojrzenie na ścieżkę. - To nie służąca - oświadczył sucho. - To moja córka. Vemund zmrużył oczy na widok zbliżającej się galopem. Gęste, nie upudrowane włosy falowały na wietrze, a ona dosiadala konia okrakiem, tak że spod powiewających spódnic widać było uda. Miałaby to być panna dziedziczka? - Proszę wybaczyć - bąknął. - Pomyliłem się. Ulf uśmiechnął się pod nosem. - Elisabet robi, co chce, ku rozpaczy swojej matki. Ale to dobra i szlachetna dziewczyna. A jej moralność nie budzi najmniejszych wątpliwości. - Jeździć konna w każdym razie potrafi - wycedził Vemund przez zęby. - I to bez siodła i uprzęży! Elisabet zgrabnie zeskoczyła z konia i ostatni kawałek drogi do rannego przebiegła. Uklękła ohok szarobladego Edwina i pospiesznie obejrzała jego rany. - Wydaje nam się, że ma złamaną rękę - powiedział jej ojciec. Elisabet obejrzała ostrożnie chorego. - Nie - oświadczyła. - To tylko bark, zwichnął sobie staw. Chwileczkę... Czy ojciec mógłby tu potrzymać? Jednym zdecydowanym ruchem nastawiła ramię. Ed- win wrzasnął dziko i zemdlał. O, rany boskie! miał ochotę krzyknąć Vemund Tark, ale się powstrzymał. Nigdy przedtem nie widział kobiety działającej tak stanowczo. - Sporo pani umie, jak widzę - powiedział do Elisabet stłumionym głosem. Ona nie miała czasu nawet na niego spojrzeć. - Pradziadek Ulvhedin mnie nauczył. A potem ciotka Ingrid. To ja odziedziczę po niej święty skarb Ludzi Lodu, bo po niej nie ma już w rodzie dotkniętych ani wybranych. Vemund spojrzał pytająco na Ulfa, ten jednak nie miał czasu na wyjaśnienia. - Rozbierzcie go od pasa w dół - powiedziała Elisabet. W gromadzie flisaków dał się słyszeć szmer zdziwienia. Żaden nie kwapił się, żeby wykonać polecenie. - Może to nie jest odpowiednie dla damy... - zaczął Vemund Tark. - Praszę nie mówić głupstw - parsknęła Elisabet nieciecpliwie. - Co jest ważniejsze? Życie chłopca czy maja wstydliwość? Jeśli o mają cnotę chodzi, to w pełni za nią odpowiadam, zapewniam pana. - Elisabet miała już do czynienia ze znacznie gorszymi przypadkami niż ten - powiedział Ulf tonem usprawiedliwienia, jednocześnie zdejmując spodnie Edwinowi. - Jej wielkim marzeniem jest zostać lekarzem, ale oczywiście nic z tego nie będzie. Po pierwsze dlatego, że jest kobietą, a po drugie dlatego, że kiedyś będzie musiała odziedziczyć dwór. Tymczasem jednak nie ma nic do roboty i nudzi się, prawda, Elisabet? - Chciałabym robić coś, co ma sens - powiedziała Elisabet, nie odrywając wzroku od długiej rany, którą starała się oczyścić. - Być dziedziczką dworu, prowadzonego przez tak pracowitych rodziców, w którym na dodatek jest tyle służby, to irytujące. Proszę tu potrzymać - zwróciła się do Vemunda