... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Zwykły domek w lesie. Raz czy dwa podkradłam stamtąd jedzenie. Poszłam tam. Schowałam się pod oknem, łapiąc oddech, wiedząc, że jestem blisko zwyczajnego życia. A kiedy już przestałam gwałtownie chwytać powietrze, stałam tam, przyglądając się kobiecie siedzącej w fotelu, robiącej na drutach. Chociaż nie wiedziała, że tu jestem, jej obecność mnie uspokajała, jak dobrej babuni z baśni. Wpatrywałam się w nią, oczyszczając sobie tym widokiem oczy, aż wizja zwłok Charliego zbladła i serce zaczęło bić normalnie. Wróciłam do Angelfield i nikomu nic nie powiedziałam. Lepiej nam było tak jak było. A jemu przecież było już wszystko jedno. On był pierwszym z moich duchów. Zdawało mi się, że samochód doktora stoi już stale na podjeździe przed domem panny Winter. Gdy przyjechałam do Yorkshire po raz pierwszy, pojawiał się co trzeci dzień, potem co drugi, następnie co dzień, a teraz przyjeżdżał dwa razy dziennie. Przyglądałam się uważnie pannie Winter. Znałam fakty. Panna Winter jest chora. Panna Winter jest umierająca. Mimo to, kiedy mi opowiadała swoją historię, zdawała się czerpać siły z jakiegoś źródła nienaruszonego przez wiek i chorobę. Tłumaczyłam sobie ten paradoks właśnie nieustanną opieką doktora. A jednak, w sposób dla mnie niedostrzegalny, musiała nagle poważnie osłabnąć. Bo jak inaczej można wyjaśnić nieoczekiwane oświadczenie Judith tego ranka? Ni stąd, ni zowąd powiedziała mi, że panna Winter zbyt źle się czuje, by się ze mną spotykać. Przez dzień czy dwa nie będzie mogła kontynuować swej opowieści. A skoro nie mam tu nic do roboty, mogę sobie wziąć krótki urlop. - Urlop? Po tym jak niechętnie zgodziła się na mój wyjazd ostatnim razem, sądziłabym, że z pewnością nie zechce wysłać mnie teraz na urlop. I to kiedy Boże Narodzenie już za pasem! Judith się zarumieniła, ale nie była skłonna udzielić mi żadnych więcej informacji. Coś tu jest nie w porządku. Usuwano mnie z drogi. - Mogę pani pomóc spakować walizkę? - zaproponowała. Uśmiechała się przepraszająco. Wiedziałam, że coś ukrywa. - Sama się spakuję - odparłam szorstko, zirytowana. - Maurice ma dziś dzień wolny, ale doktor Clifton odwiezie panią na stację. Biedna Judith, nie znosiła krętactwa i nie była mocna w znajdowaniu wybiegów. - A panna Winter? Chciałabym zamienić z nią słówko. Zanim wyjadę. - Panna Winter? Obawiam się, że... - Nie chce się ze mną spotkać? - Ona nie może się z panią spotkać. - Na jej twarzy odmalowała się ulga, a w jej głosie zabrzmiała szczerość, kiedy nareszcie mogła powiedzieć coś, co było prawdą. - Proszę mi wierzyć, panno Lea. Po prostu nie może. Cokolwiek wiedziała Judith, musiał też wiedzieć doktor Clifton. - Gdzie dokładnie w Cambridge jest antykwariat pani ojca? - dopytywał się, a także: - Czy ma także dzieła z historii medycyny? Odpowiadałam mu krótko, bardziej zajęta własnymi pytaniami niż jego, i po jakimś czasie zaniechał prób podtrzymywania rozmowy. Kiedy dojechaliśmy do Harrogate, atmosfera w samochodzie była ciężka od przytłaczającego milczenia panny Winter. Poprzedniego dnia w pociągu wyobrażałam sobie ruch i hałas: wykrzykiwane głośno polecenia i gwałtowne gesty w kierunku operatorów maszyn; dźwigi, zgrzytliwe i powolne; kamień rozbijający się o kamień. Zamiast tego wszystkiego, kiedy podeszłam do bramy i spojrzałam w kierunku miejsca rozbiórki, panowały tam spokój i cisza. Nic nie było widać; wisząca w powietrzu mgła zacierała kontury wszystkiego, co nie znajdowało się na wyciągnięcie ręki. Nawet ścieżka była niewyraźna. Przez chwilę widziałam ją pod stopami, potem znikała. Podniósłszy głowę, szłam na oślep, odnajdywałam drogę, opierając się na tym, co pamiętałam z ostatnich odwiedzin, i na opisach panny Winter. Mapa w moim umyśle była dokładna. Weszłam do ogrodu właśnie tam, gdzie się spodziewałam. Ciemne kształty cisów, spłaszczone do dwóch wymiarów przez puste tło, wznosiły się jak mgliście zarysowana dekoracja teatralna. Kilka sklepionych niczym eteryczne meloniki kształtów unosiło się w obłokach mgły. Podtrzymujące je pnie ginęły pod nimi w bieli. Sześćdziesiąt lat zrobiło swoje. Poprzerastały i utraciły dawny kształt, ale łatwo było sobie dziś wyobrazić, że to mgła zaciera geometryczne bryły, a kiedy się podniesie, odsłoni ogród taki, jaki był wtedy, w całej swojej matematycznej doskonałości, położony nie na terenie placu budowy, lecz nietkniętej posiadłości. Pół wieku, tak ulotne jak woda zawieszona w powietrzu, gotowe było wyparować z pierwszym promieniem zimowego słońca. Podniosłam nadgarstek do oczu i spojrzałam na zegarek. Umówiłam się tu na spotkanie z Aureliusem, ale jak go odnaleźć w tej mgle? Mogłabym się błąkać bez końca i nie zobaczyć go, choćby mnie mijał na wyciągnięcie ręki. Zawołałam: - Halo! - i odpowiedział mi męski głos: - Halo! Nie sposób powiedzieć, czy dochodził z daleka, czy z bliska. - Gdzie jesteś? Wyobraziłam sobie Aureliusa stojącego we mgle i wypatrującego jakiegoś punktu orientacyjnego. - Stoję obok drzewa. - Słowa były stłumione. - Ja też - odpowiedziałam. - Ale chyba to nie jest to samo drzewo co twoje. Słyszę cię gdzieś z daleka. - A ja cię słyszę całkiem z bliska. - Czyżby? Więc stój tam, gdzie stoisz, i mów do mnie, to cię znajdę. - Słusznie! Świetny plan! Chociaż będę musiał pomyśleć, co by tu powiedzieć. Jak trudno jest mówić na rozkaz, a przecież zwykle wydaje się to takie łatwe... Co za okropna pogoda! Nigdy nie widziałem tak gęstej mgły. Tak więc Aurelius głośno rozmyślał, a ja weszłam w chmurę, idąc za nicią jego głosu w powietrzu. I wtedy to zobaczyłam. Cień, który przemknął obok mnie, blady w wodnistym świetle. Chyba wiedziałam, że to nie Aurelius. Nagle uświadomiłam sobie bicie własnego serca i wyciągnęłam rękę, na wpół z lękiem, na wpół z nadzieją