... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Siwa klacz stąpała ostrożnie środkiem drogi. Po jednej i drugiej stronie ciągnął się szereg wiejskich chałup. Dobiegały z nich śmiechy dzieci i odgłosy zwykłej krzątaniny, a od czasu do czasu w oknach pojawiały się zaciekawione twarze, ale na zewnątrz nie było nikogo. Mieszkańcy Górnego Tarris, widząc nadjeżdżającego obcego, chowali się w domach i ryglowali drzwi. Muzyka płynęła z murowanego kościoła, który stał na końcu wsi. Jordanowi zostało jeszcze jakieś dwadzieścia kroków. Do księdza, który przyjechał z nimi porozmawiać, strzelali z łuków, przypomniał sobie słowa ojca Iniana. Miał nadzieję, że tutejsi chłopi traktują w ten sposób jedynie kapłanów. Mylił się. Strzała wyfrunęła z dachu chałupy, którą właśnie mijał. Klacz kwiknęła, cofnęła się, uginając jednocześnie tylne nogi. Jordan wysunął stopy ze strzemion, chwycił tkwiące w olstrach przy kulbace pistolety. Zdążył. Zeskoczył z siodła, nim klacz zwaliła się na ziemię. Z jej boku, zagłębiona aż po lotki, wystawała strzała. Schronił się za rogiem przeciwległego domu. Przytulony do ślepej ściany, z nabitymi pistoletami w rękach, czekał na następny ruch łucznika. Ale nie było więcej strzał. Nikt też nie biegł do Jordana, nie próbo wał go atakować. I tylko płynąca z wnętrza kościoła muzyka umilkła nagle, przycichły dobiegające z domów śmiechy. Leżąca na środku drogi klacz nie mogła umrzeć. Rżała przeraźliwie i wyciągała łeb, rozdymając chrapy, a pod lśniącą, mokrą od potu skórą prężyły się mięśnie. Na jeden krótki moment udało jej się podnieść, stanęła na szeroko rozstawionych nogach, dygocząc i kapiąc z pyska krwawą pianą, potem znów runęła na ziemię. Jordan podziękował w duchu Bogu, bo sądził, że koń wreszcie padł. Zbyt wcześnie. Klacz poderwała łeb, naprężyła szyję. Przekręciła się do pozycji klęczącej, ale wstać już nie potrafiła. Oddychała tylko chrapliwie, wciąż napinając mięśnie. Jordan ścisnął w spoconych dłoniach rzeźbione rękojeści. Miał cztery kule i zbyt mało czasu, by ponownie załadować pistolety, gdyby ktoś próbował go zaatakować. Klacz zarżała raz jeszcze. Jordan wyciągnął rękę, wycelował. W zdenerwowaniu chybił, kula uderzył w końską szczękę, gruchocząc ją. Klacz przestała rżeć, ale wciąż żyła, odłamki kości sterczały groteskowo z czegoś, co do niedawna było pyskiem. Potrząsnęła łbem, na moment zwracając się w stronę Jordana i rozlewając wokół deszcz szkarłatnych kropel. Zaklął z rozpaczą i wybiegł na drogę. Drugą kulę Wpakował wprost w oszalałe cierpieniem oko. Podniósł głowę. Przed nim stał łucznik, chudy wyrostek w przyciasnej koszulinie i przykrótkich spodniach, najwyraźniej odziedziczonych po starszym bracie. W rękach trzymał łuk, nałożona na cięciwę strzała skierowana była w ziemię. Przez moment Jordan zastanawiał się, czy nie poderwać broni, nim tamten wyceluje. Zdążyłby to zrobić, był tego niemal pewien. Ale chłopak nie wyglądał zbyt groźnie. I nie chciał zabijać - mierzył do konia, a nie do mężczyzny. Tamta strzała miała raczej ostrzegać, pokazać, kto tu rządzi. A i Jordan nie przyjechał tu po to, by walczyć, lecz żeby porozmawiać. Wolno, spokojnie rozłożył więc ręce, w których wciąż trzymał pistolety. Wyrostek powiódł wzrokiem za jedną dłonią mężczyzny, potem za drugą. Nie mógł oderwać oczu od lśniącej stali. - Posłuchaj - powiedział łagodnie Jordan. - Niepotrzebnie zabiłeś mi konia. Chcę tylko porozmawiać Chłopak zamrugał, jakby obudzony ze snu. - Zabierz mu pistolety - zabrzmiał za plecami Jordana kobiecy głos. - Nie lubię broni palnej. Szpadę możesz zostawić. Pasuje do niego. Jordan wręczył chłopakowi broń. Ubawiła go myśl, że młody łucznik wygląda na bardziej oszołomionego od niego. On sam zdążył już odzyskać spokój. Odwrócił się. Stojąca za nim kobieta skrywała twarz w szerokim kapturze płaszcza. - Chodź ze mną - powiedziała. Poprowadziła go do murowanego kościoła, tego samego, który według słów ojca Iniana, selvenes zmienili w tancbudę. Za Jordanem zamknęły się ciężkie wrota. Światła... Były tu światła, ale jakieś dziwne, znajdowały się na granicy pola widzenia i umykały, gdy próbował na nie spojrzeć