... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
W takim fachu czasami słyszy się to i owo o innych. Niedawno na tymże statku miałem nieporozumienie z albańskim patrolowcem i udało mi się trafić go w zbiornik paliwa. Ocalał tylko jeden członek załogi i przekonałem go, żeby ze mną porozmawiał. Opowiedział mi sporo ciekawych rzeczy, ale jak idiota wysadziłem go na brzeg koło Tirany, ryzykując zresztą przejście przez ich pola minowe. Parę dni później zacząłem czuć na karku tego bękarta, Kristatosa. Na szczęście posiadam informację, o której on nie wie. O świcie mamy spotkanie w niewielkim porcie rybackim na północ od Ancony. Tam zobaczymy, czyje będzie na wierzchu. - A jaka jest twoja cena? - spytał uprzejmie James. - Powiedziałeś, że moja misja zostanie rano zakończona. Ile? - Nic. Przypadek sprawił, że nasze interesy są wspólne, ale muszę mieć twoje słowo, że to, co ci teraz powiedziałem, zostanie między nami i twoim szefem w Londynie. Nie może pod żadnym pozorem wrócić do Włoch. Zgoda? - Zgoda. Nie sądzę, by były z tym problemy. Colombo wstał i podał Jamesowi jego broń wyjętą z kieszeni, mówiąc: - W takim razie, mój drogi, lepiej żebyś to miał, gdyż sądzę, iż będziesz go potrzebował. Teraz lepiej się prześpij. Przed piątą rano pobudka i kawa - wyciągnął dłoń, którą Bond uścisnął. - Zgoda, Colombo - uśmiechnął się, po czym wrócił do swojej kabiny. "Colombina" miała załogę składającą się z dwunastu młodych i zawadiacko wyglądających typów, obecnie siedzących w salonie nad parującymi kubkami kawy i cicho dyskutujących. Jedyne światło dawała sztormowa latarnia, poza tym wygaszono na statku wszystkie inne, stwarzając dość skutecznie atmosferę napięcia i podniecenia, żywcem wyjętą z "Wyspy skarbów". Colombo po kolei sprawdzał broń swoich ludzi - wszyscy mieli Lugery i noże. Każdy egzemplarz był przez niego osobiście zlustrowany. James stwierdził z zaskoczeniem, że trochę mu zazdrości życia poza prawem, ale dla każdego normalnego człovieka przepisy celne czy handlowe nie są zbyt istotną rzeczą. W każdym razie nikt, nie licząc, rzecz jasna policji, celników lub podobnych zboczeńców nie traktuje ludzi łamiących je jako przestępców. Enrico spojrzał na zegarek i posłał ludzi na stanowiska, gasząc przy okazji latarnię, po czym obaj udali się na mostek. Zaczynało świtać, choć jak dotąd było szarawo, bez śladów słońca. Wystarczyło to jednak, by widzieć nie tylko najbliższe otoczenie. Znajdowali się w pobliżu skalistego wybrzeża i poruszali się z niewielką szybkością. - Za tym cyplem jest port - wyjaśnił Colombo. - Nie sądzę, by o nas wiedzieli, a możemy podpłynąć pod samo nadbrzeże. Oczekuję, że zastaniemy tam jednostkę mniej więcej naszej wyporności, wyładowującą role papieru, który składowany jest w leżącym przy nadbrzeżu magazynie. Mam zamiar wziąć ją szturmem i zdziwiłbym się, gdybyśmy nie napotkali oporu, choć mam nadzieję, że strzelaniny będzie niewiele. W każdym razie moi ludzie mają rozkaz nie strzelać pierwsi, co i tak niewiele zmieni - to albański statek obsadzony mętami. Są wrogami tak twojego, jak i mojego kraju. Jeśli któryś z nas będzie miał pecha i zginie, mówi się trudno, nic na to i tak nie poradzimy. - Prawda - zgodził się James. Gdy to mówił, rozległ się dźwięk telegrafu maszynowego i w chwili, gdy silniki ruszyły pełną mocą pokład zadrżał. Z szybkością dziesięciu węzłów wpłynęli na teren portu. Wyglądał tak, jak Colombo go opisał - przy nadbrzeżu cumował statek, z którego rufy biegła drewniana pochylnia ku otwartej bramie magazynu, oświetlonego słabymi żarówkami. Ładunek umieszczony na pokładzie składał się z walcowatych bel papieru, które były pojedynczo transportowane ku rampie, po której staczały się już same, wprost w otwartą bramę magazynu. W zasięgu wzroku było około dwudziestu ludzi i jedynie zaskoczenie ich mogło wyrównać szansę - byli o pięćdziesiąt yardów, gdy ich zauważono. Jeden ze znajdujących się na brzegu pobiegł w kierunku magazynu i w tym momencie Colombo rzucił coś ostro po włosku - silniki stanęły, po czym ruszyły "pełną wstecz" a na mostku zapłonął silny reflektor, oświetlając całą scenę. Statek dobił do burty Albańczyka. Przy pierwszym zetknięciu sczepiono burty hakami i załoga z Enrico na czele ruszyła hurmem na pokład tamtego. Bond miał swoje własne plany. Ledwie znalazł się na obcym pokładzie, przebiegł do przeciwległej burty, wspiął się na reling i skoczył - do nadbrzeża było około dwunastu stóp, ale wylądował miękko, na zgiętych kolanach i rękach amortyzujących uderzenie. Znieruchomiał, planując następne posunięcie. Na pokładzie huknął pierwszy strzał i rozpętała się kanonada pistoletowego ognia. Jeden z pierwszych pocisków zgasił reflektor, pogrążając wszystko w szarym świetle niepewnego jeszcze poranka. Z pokładu spadł bezgłośnie kształt, nieruchomiejąc parę kroków od przyczajonego Bonda - jeden z przeciwników z dziurą w głowie. W tym momencie z wnętrza magazynu odezwał się erkaem, bijąc krótkimi seriami po pokładzie. Ten, który go obsługiwał znał się na rzeczy, toteż James wystartował ku niemu, starając się pozostać w cieniu okrętu - ta broń mogła przeważyć szalę zwycięstwa. Został jednakże zauważony i kule zagwizdały wokół, rykoszetując od burty i wyrywając kratery w betonie. Szczupakiem rzucił się za osłonę rampy słysząc, jak kule trafiają w miejsce, w którym był przed chwilą. Tu miał chwilę spokoju. Osłonięty grubymi deskami, których kule nie mogły przebić, słyszał nad sobą serię głuchych uderzeń i odgłos toczenia się - któryś z ludzi Colomba musiał przeciąć liny i posłać w dół rampy przygotowane do stoczenia bele papieru, dając mu przypadkowo szansę, której szukał. Jeśli obsługujący erkaem go oczekiwał, w tym momencie został zaskoczony hałasem i ruchem, który rozproszył jego uwagę. James wyskoczył zza osłony i prawie się uśmiechnął, przy ścianie magazynu przykucnęła postać trzymająca w dłoniach brena. Zanim tamten zdołał wycelować, James strzelił dwukrotnie i nim broń wyślizgnęła się z bezwładnych rąk osuwającej się po ścianie postaci, palec martwego już strzelca zacisnął się na spuście wysyłając w niebo krótką serię. W tym czasie James biegł już w stronę magazynu. Potknął się i wylądował twarzą w błotnistej kałuży. Zerwał się i klnąc na czym świat stoi dopadł osłony, utworzonej przez spiętrzone przy ścianie bele papieru. Jedna z nich, rozdarta kulami, sypała z wnętrza czarny proszek o specyficznym, słodkawym zapachu, który po raz pierwszy poczuł parę lat temu w Meksyku - było to czyste opium. Kula zrykoszetowała od blaszanej ściany magazynu dość blisko jego głowy, toteż nie czekając na następną, skoczył ku drzwiom i - choć stanowił wyraźny cel - ku swemu zaskoczeniu nie został ostrzelany. Wewnętrzne światła wygaszono, a na zewnątrz robiło się coraz jaśniej