... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
ROZDZIAŁ PIĄTY PODWIECZOREK „Zachwycający osobnik — zauważyłem widząc, że Fyne pogrąża się w ponurym zamyśleniu. Lecz nie mogłem się powstrzymać, by nie dodać znacząco: — Nie miał jednak daru proroczego.” Fyne nagle wstał mruknąwszy: „Widocznie”. Był pochmurny i niezdecydowany. Myślałem, że nie będzie chciał grać w szachy tego popołudnia. Pozwoliłoby mi to nie opuszczać mojego pokoju w ten dzień nazbyt piękny, by go marnować na piesze spacery. Byłem więc rozczarowany, gdy biorąc czapkę wyraził nadzieję, że ujrzy mnie w swym domu jak zwykle koło czwartej. „Nie będzie to już jak zwykle” — położyłem specjalny nacisk na ostatnie słowa. Przyznał mi po krótkim namyśle, że istotnie nie będzie jak zwykle. Nie, nie będzie. W rzeczywistości oczekiwała mnie raczej jego żona. Powzięła bardzo wysokie mniemanie o moim rozsądku w sprawach praktycznych. Pierwszy raz o tym słyszałem. Nigdy nie przypuszczałem, że pani Fyne zada sobie trud dopatrzenia się we mnie śladów rozsądku czy głupoty. Te parę słów zamienionych poprzedniego wieczoru w podnieceniu — czy też w trosce — z powodu zniknięcia dziewczyny, były pierwszymi znaczącymi coś słowami, które padły między nami. Zawsze czułem, że dla pani Fyne jestem tylko szachowym partnerem jej męża i niczym więcej — czymś potrzebnym — prawie narzędziem. „Bardzo mi to pochlebia — rzekłem. — Słyszałem zawsze, że kobieca intuicja nie ma granic i teraz jestem niemal skłonny w to uwierzyć. Ale wciąż jeszcze nie zdaję sobie sprawy, na co się pani Fyne może przydać mój rozsądek w sprawach praktycznych czy innych. Rozsądek jednego człowieka jest zupełnie podobny do rozsądku każdego innego. A skoro pan jest na miejscu…” Fyne, wyraźnie nie słuchając, co mówię, zwrócił na mnie zafrasowane, poważne oczy i przerwał: „Tak, tak. Zapewne. Ale pan przyjdzie — prawda?” Postanowiłem, że nikt z rodziny państwa Fyne, bez względu na płeć, nie zmusi mnie w ten piękny dzień do przejścia trzech mil (tyle było do ich domu i z powrotem). Gdyby byli jednym z tych przeciętnych światowych małżeństw, z którymi utrzymujemy stosunki tylko dlatego, że wolny czas trzeba jakoś zapełnić, niewiele bym sobie robił z tego szczególnego zaproszenia. Ale oni byli inni: trzeba było się liczyć z ich niewątpliwą życzliwością dla ludzi. Jednocześnie chciałem jednak postawić na swoim. Zaproponowałem więc, aby mi zrobili tę przyjemność i przyszli do mnie na filiżankę herbaty. Krótka chwila namysłu i Fyne skwapliwie przyjął zaproszenie w imieniu własnym i żony. Wkrótce później usłyszałem zatrzaśnięcie furtki, po czym wśród nieprzytomnego szczekania jego impulsywnego psa przesunęła się w mym oknie widoczna po drugiej stronie żywopłotu, poważna twarz Fyne’a; spojrzenie miał skłopotane, wlepione prosto przed siebie, a myśl wyraźnie zajętą poważnymi i zawiłymi rozważaniami. Nareszcie choć jedna z młodych przyjaciółek jego żony przestała być dla niego tylko cieniem. Przypuszczałem jednak, że Fyne myśli nie o tej młodej istocie, lecz o swej żonie. Był idealnym mężem. Zacząłem przygotowania do popołudniowego przyjęcia wezwawszy żonę farmera i zrobiwszy z nią przegląd tego, co było osiągalne w domu i na wsi. Była to zaradna kobieta. Ale przeglądu moich zdolności praktycznych nie zrobiłem. Z wyjątkiem przyziemnej, materialnej strony podwieczorku nie dokonałem żadnych innych przygotowań na przyjęciu pani Fyne. Nie mogłem uczynić takich przygotowań, nie wiedziałem bowiem, jakiego rodzaju pomocy oczekiwała od mego zmysłu praktycznego. Zresztą jeśli idzie o przegląd własnych umysłowych możliwości, wydaje mi się, że nikt nie ma na to ochoty, o ile może tego uniknąć. Bliżej nie określone a wysokie wyobrażenie o własnej umysłowości jest zbyt przyjemne, aby je lekkomyślnie zachwiać dociekaniami tak delikatnej natury. Może gdybym miał u swego boku kobietę, która by mi pomogła, kochaną, przenikliwą a schlebiającą, oddaną kobietę… Są w życiu chwile, w których człowiek wyraźnie żałuje, że się nie ożenił. Nie! Nie przesadzam. Powiedziałem chwile — nie lata czy nawet dni. Chwile. Nie mogłem żądać pomocy od żony farmera. Nie można się było po niej spodziewać potrzebnej wnikliwości i wątpię, aby wiedziała, jak mi należy pochlebiać. Była mi pomocną na swój sposób: w tej chwili, ubrana w swój zwykły czarny czepiec, zrobiwszy dobrą milę drogi, usiłowała wynaleźć w sklepikach wiejskich jakieś jadalne ciasto. Też energii jest w kobietach! Ileż optymizmu w tych drogich istotach! I udało jej się znaleźć ciasto, które wyglądało na jadalne. Tyle tylko wiem o nim, gdyż nie miałem możności sprawdzić bardziej wewnętrznych przymiotów tego artykułu spożywczego. Ja sam nigdy ciasta nie jadam, a pani Fyne, która przybyła punktualnie, nie miała apetytu na ciasto ani w ogóle na nic. Natomiast miała pragnienie, co jest objawem głębokich i dręczących przeżyć. Tak, przyczyną jej pragnienia były przeżycia, a nie jaskrawe blaski słońca, które bardziej świeciło, niż grzało, jak to bywa zazwyczaj z dyskretnym, powściągliwym, dystyngowanym słońcem naszej wyspy, które by w żadnym razie nie wywołało rumieńca na twarzy prawdziwej damy. Widok pani Fyne sprawiał wrażenie chłodu. Ubrana była w białą spódnicę i żakiet, biały kapelusz o szerokim rondzie spoczywał na jej gładko uczesanych włosach. Żakiet jej przypominał krojem kurtkę wojskową: było to w jej stylu. Zaryzykowałbym twierdzenie, że wielu młodych oficerów niższych szarż, i to spośród przystojniejszych, przypomina panią Fyne typem twarzy i opaloną cerą, a nawet żywością ruchów. Ale niewielu by się znalazło takich, których wygląd tchnąłby podobną gotowością wzięcia na siebie każdej odpowiedzialności na tym ziemskim padole. Jest to rodzaj odwagi, do której człowiek dochodzi dopiero w późniejszym wieku, a pani Fyne pomimo braku zmarszczek była już z pewnością w wieku dojrzałym. Rozejrzała się po pokoju i powiedziała zdecydowanym tonem, że w istocie urządziłem się bardzo wygodnie, czemu przytaknąłem, skromnie przyznając, że jest to niezasłużone szczęście. „Dlaczego niezasłużone?” — dopytywała się. „Wynająłem te pokoje listownie, nie pytając o nic