... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Albo nienawidzą tych kobiet, które nie są wpatrzone w męż- czyzn jak w obrazek i nad którymi nie mają całkowitej władzy. Prowadzi dłonie po moich nogach w górę, po udach, wsuwa między pośladki, dotyka odbytu, aż muszę się wspiąć na palce, potem znów przesuwa ręce w dół. — Może tacy jak on sami powinni tego doznać — mówi. — Napadu, gwałtu. Zobaczyć, jak to smakuje. — Tak. — Zaczynam się nagle trząść, mimo panującej temperatury, ponieważ wchodzimy na śliski grunt. — Te wszystkie peruki, podwiązki i śmieszne togi aż się o to proszą, nieprawdaż? Wiesz, co mam na myśli? Krztuszę się, gdy gorąca para wpada mi do gardła. Zastanawiam się, czy powinienem jej powiedzieć o policji i o tym, że stary sędzia Jamieson padł ofiarą „napaści”, cokolwiek miałoby to znaczyć. Po pijanym popołudniu z Alem nie odczuwam już takiej potrzeby zwierzania się i nie wiem, czy powinienem mieszać w to Yvonne. Myje mi stopy. — A może rację mają ludzie pokroju Greerów i Dworkinów, Picklesów i Jamiesonów, że wszyscy mężczyźni to gwałciciele, a wszystkie kobiety chcą być zgwałcone. — Gówno prawda. — Hm. — A mnie i tak nie podobało się, że musiałem się czuć jak gwałciciel. — To był jedyny raz. — Jakoś nie mogę się pogodzić z myślą, że chciałaś, abym to zrobił. Przez chwilę zalega cisza. — Ale parę dni temu — mówi rozprowadzając mydło po moich nogach — kiedy leżałeś w tej okropnie nie- przyjemnej pozycji, a ja oglądałam „Eldorado”, podobało ci się, prawda? Łagodnie masuje moje uda namydloną dłonią. — Tak... W końcu tak — przyznaję. — Ale gdyby to robił ktoś inny — mówi cicho, tak że ledwie słyszę jej głos przez monotonny szum prysznica. Namydla teraz moje jądra, ugniata je lekko palcami. — Ktoś dla ciebie obcy, kogo byś nie lubił — obojętne, kobieta czy mężczyzna — kto związałby cię, zostawił bezbronnego gdzieś, gdzie na nic nie zdałyby się krzyki, a obok leżałby ostry nóż... Jak byś się wtedy czuł? Podnosi się i ociera o mnie, gładząc dłonią mój wiotki jeszcze członek. Spoglądam przez kłęby pary i strumienie wody ściekające po szklanych drzwiach kabiny. Sięgam wzrokiem poza zalaną mdłym światłem łazienkę i zastanawiam się, co bym zrobił, gdyby nagle pojawił się tam William z neseserem podróżnym w dłoni i miną z gatunku: „Niespodzianka, kochanie, wróciłem!” — Byłbym sztywny ze strachu — przyznaję. — Albo miękki jak ciasto. Pociąga lekko mojego kutasa. On nie chce, w co trudno mi uwierzyć, choć nie jestem pewien, czy ja sam tego chcę. Czuję się zbolały i wyczerpany. On jednak reaguje, nabrzmiewa, rośnie i podnosi się w jej miękkiej, śliskiej od mydła dłoni. Ona opiera mi brodę na ramieniu i przytyka ostry paznokieć do mojej szyi. — Odwróć się, skurczybyku — syczy. — O tak, ha-ha. Yvonne budzi mnie godzinę później i każe wychodzić. Przewracam się na drugi bok i udaję, że śpię, lecz ona ściąga ze mnie kołdrę i zapala światło. Muszę więc założyć moje brudne, przepocone ubranie i zejść do kuchni, gderając pod nosem, gdy ona tymczasem robi dla mnie kawę. Narzekam, że mam mokre buty, wręcza mi więc świeżą parę skarpetek Williama. Zakładam je, piję kawę i robię jej wyrzuty, że chciałbym choć raz się u niej wyspać i obudzić rano, zjeść normalne, miłe śniadanie, jakie jedzą cywilizowani ludzie na słonecznym balkonie sypialni. Każe mi usiąść, wiąże sznurowadła, zabiera kubek, prowadzi mnie do tylnego wyjścia i mówi, że mam dwie minuty, a potem włączy system alarmowy. Muszę więc wrócić tą samą drogą, którą przyszedłem — przez mur, las i strumień, gdzie znów moczę nogi w lodowatej wodzie, przewracam się na śliskim brzegu, taplam w błocie, by wreszcie wygramolić się przez żywopłot, raniąc policzki i roz- dzierając ponownie sweter. Potem brnę z wysiłkiem przez pole, w ulewie i grząskiej ziemi. W końcu docieram do auta i ogarnia mnie przerażenie, bo nie mogę znaleźć kluczyków, ale zaraz przypominam sobie, że dla bezpieczeństwa wsadziłem je do tylnej zapinanej kieszeni dżinsów, zamiast tam gdzie zwykle — do bocznej kieszeni. Muszę podłożyć wiązkę połamanych gałęzi pod przednie koła, bo cholerny samochód nie chce ruszyć. Wreszcie wyjeżdżam na drogę i nawet przy świetle ulicznych latarni widzę, co moje zabłocone ubranie zrobiło z jasnej tapicerki