... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Zatrzymali się na poboczu drogi, natychmiast wyłączając silnik, aby oszczędzić benzyny. — Został już tylko mniej więcej jeden galon. — po wiedział kierowca. — Ledwo tyle, żeby dojechać, cholera. Howard zsiadł i pieszo cofnął się do zagrody. Gospodarz, siwobrody mężczyzna około pięćdziesiątki, bez kołnierzyka, wychodził właśnie do samochodu. — Potrzebujemy benzyny — powiedział Howard. — W Angerville jest z pewnością jakaś wojskowa baza trans portowa? Mężczyzna wybałuszył na niego oczy. — W Angerville są Niemcy. Zapadła cisza. Stary Anglik utkwił wzrok w głębi podwórza, gdzie ryła w śmietnisku chuda świnia i nędzne kury grzebały w piachu pazurami. Tak więc sieć zamykała się wokół niego. — Od jak dawna tam są? — spytał cicho. — Od wczesnego rana. Przyszli z północy. Na ten temat nie było nic więcej do powiedzenia. — Czy ma pan benzynę? Kupię każdą ilość, po cenie, jakiej pan zażąda. Oczy chłopa rozbłysły. — Sto franków za litr. — Ile pan ma? Tamten spojrzał na wskaźnik na zniszczonej tablicy rozdzielczej swego samochodu. — Siedem litrów. Siedemset franków. Niespełna półtora galona benzyny nie mogło starczyć na długo dla dziesięciotonowego Leylanda. Howard wrócił do kaprala. — Niezbyt dobre wiadomości, niestety — powiedział. — W Angerville są Niemcy. Zapadło milczenie. — Jasna cholera — rzekł w końcu kapral. — Powie dział to bardzo cicho, jakby nagle zmęczony. — Ile ich tam jest? Howard przekazał pytanie chłopu. — Jeden pułk. Przypuszczam, że to znaczy jakiś tysiąc ludzi. — Pewno przyszli z północy — rzekł kierowca. Nie było wiele więcej do mówienia. Stary pan powiedział im o benzynie. — Niewielka z tego pociecha — rzekł kapral. — Z tym, co mamy, nie starczy na więcej niż dziesięć mil. — Zwró cił się do kierowcy. — Pokaż tę cholerną mapę. Obaj pochylili się nad mapą. Stary pan wsiadł do szoferki i studiował ją razem z nimi. Stąd aż do miasta nie odchodziła żadna boczna droga, a za nimi przez prawie siedem mil nie było drogi wiodącej na południe. — Zgadza się — rzekł kierowca. — Nie widziałem żad nej drogi w tamtym kierunku, kiedyśmy jechali w tę stronę. Kapral powiedział cicho: — I gdybyśmy nawet zawrócili, spotkalibyśmy- szkopów idących za nami z tamtej cholernej miejscowości, skądeśmy zabrali tego malca, co to mówili, że jest szpiegiem. — Zgadza się — rzekł kierowca. — Masz fajkę? — spytał kapral. Kierowca wydobył papierosa; kapral zapalił go i wypuścił wielki kłąb dymu. 101 — No — powiedział po chwili — to koniec. Tamci dwaj milczeli. — Chciałem dostać się do domu z tym dużym Herbertem — rzekł kapral. — Chciałem tego jak niczego innego w życiu. — Zwrócił się do Howarda. — Naprawdę. Ale mi się to nie uda. — Bardzo mi przykro — powiedział stary pan łagodnie. Tamten otrząsnął się. — Nie zawsze można zrobić to, czego się najbardziej chce. No cóż, żal nic nie pomoże. Dźwignął się i zsiadł z szoferki na ziemię. — Co pan ma zamiar zrobić? — spytał Howard. — Pokażę panu, co zrobię. — Zaprowadził starego pana do boku wielkiej ciężarówki, mniej więcej w połowie jej długości. Z bocznego członu podwozia sterczała tam mała rączka pomalowana na jaskrawoczerwony kolor. — Pociągnę za ten cycek i ucieknę jak wszyscy diabli. — Niszczenie sprzętu — powiedział stojący przy nim kierowca. — Ciągnie się za to i wszystko wylatuje w powietrze. — No, to jazda — rzekł kapral. — Zsadź pan z wozu te cholerne dzieciaki, kolego. Żałuję, że nie możemy dalej was podwieźć, ale taki już los. — A co panowie sami zrobicie? — spytał Howard. — Będziemy się przebijać na przełaj ku południowi i starać się zawsze wyprzedzać szkopów. — Kapral zawahał się. — Wam nic nie będzie — powiedział trochę niezręcznie. — Nic panu nie zrobią, z wszystkimi tymi dzieciakami. — Nic nam się nie stanie — potwierdził stary pan. — Niech się pan o nas nie martwi. Musicie się dostać z powrotem do kraju, żeby znowu walczyć. — Musimy wpierw wywinąć się tym cholernym szkopom. Wspólnymi siłami zsadzili dzieci na szosę, a potem ściągaęli wózek z dachu. Howard pozbierał swoje nieliczne drobiazgi i włożył je do wózka, zapisał adres kaprala w Anglii i podał mu własny. 122 Potem nie było już na co czekać. — Cześć, kolego — powiedział kapral. — Zobaczymy się kiedyś. — Cześć — odrzekł stary pan. Zebrał dzieci wokół siebie i ruszył z nimi powoli drogą ku Angerville. Wywiązała się mała sprzeczka o to, kto ma pchać wózek. Skończyło się na tym, że pchała go Sheila. z Ronnie'em jako pomocnikiem i doradcą. Rosę szła przy nich prowadząc Pierre'a za rękę, a brudny mały nieznajomy w swojej dziwacznej szatce dreptał z tyłu. Howard pomyślał ze smutkiem, że gdzieś, jakoś musi postarać się go umyć. Nie tylko był brudny i zawszony, ale na jego karku i odzieży widniały plamy zakrzepłej krwi z rany. Posuwali się wolno, jak zawsze. Od czasu do czasu Howard oglądał się za siebie: mężczyźni przy ciężarówce chyba sortowali swoje osobiste rzeczy. Potem jeden z nich — kierowca — ruszył polem na południe, niosąc małe zawiniątko. Drugi pochylił się majstrując coś przy wozie. W następnej chwili poderwał się i odbiegł od drogi w ślad za kierowcą. Biegł niezgrabnie, potykając się. Ledwo oddalił się o jakieś dwieście jardów, rozległ się ostry trzask wybuchu