... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

— A z tą jego żoną niema spokoju — dodał — bo pod bramą niemal codzień siedzi i płacze. — Czemu jej nie wysmagają i nie przepędzą? — Było i to, ale nie pomogło — odparł Wolski. — Znowu się zadumał książę. — Jak on długo siedzi? — zapytał. — Drugi rok. Odpowiedzi nie dał książę. Nastąpiła długa chwila milczenia. — Butrym powiada, że trzebaby zapolować, bo pole dobre. Książę nie zdawał się słyszeć tego — dumał. — Niech-no Butrym pamięta — odezwał się, wyczekawszy, — że mnie moc żywego zwierza potrzeba. Moc, moc, żeby tego było siła, jak nigdy. Niechaj policzą, co tam jest. Niedźwiedzi, choćby dziesięciu, mało, a i łosie, i wilki, i kozy potrzebne. Zwierzyny zawsze dosyć, a w klatkach mało: ja żywego chcę. — Czy jaśnie oświecony pan każe. aby z sieciami szli i łapali. Mam nakazać Butrymowi? — Mówiłem już — niech robią co chcą — i żywego mi trzeba, a nie pokaleczonego. Wolski wiedzieć już musiał, na co książę zwierza tyle w klatkach potrzebował, i nie pytał o to. Zadumał się książę, pomrukując: — Niedźwiedzi. — Tu już ich po naszych puszczach mało — odparł Wolski — i co są, to nie wielkie, bartniki. Z Nieświeża i Naliboków - by ich łatwiej. Na wspomnienie Nieświeża twarz chorąży w jednę stronę ściągnął i skrzywił się, nie mówiąc nic. Potem głowę opuścił i zadumał się. Wolski miał już odchodzić i pocichu nogę jednę w tył wysunął, gdy książę oczy podniósł i rzekł, zniżając głos: — Zaborskiej, żeby nic nie brakło — rozumiesz — a oko na nią mieć. — Tylko com tam był. — A cóż — kwasi się? Wolski oczy spuścił. — Nie tak to.... — Gdyby stara gdzie koni chciała, to jej dać; ale żeby na noc powracała zawsze. Właśnie kończył tę instrukcyą książę, gdy drzwi drugie, bliżej stołu będące, uchyliły się, a w nich ukazała się, wyniosłej dość postawy, rysów, nie pięknych, ale poważnego wyrazu, księżna chorążyna. Wyprostowana, ubrana starannie, ówczesną modą, z fryzurą na głowie, z suknią szeroko rozpiętą na robronie, w chusteczce koronkowej na piersiach, księżna ustrojona była, jakby na uroczystość jaką, choć dzień był powszedni. Ale taka była wola małżonka. To ukazanie się chorążyny zwiastowało, że wieczerza była na stole. Oburącz się na poręczach krzesła sparłszy, począł z ciężkością wstawać książę. Wolski - by mu był chętnie pomocnym, ale wiedział, że nie lubił, by go kto wspierał, chcąc, mimo choroby i ociężałości, udawać jeszcze silnego. Na twarzy widać było wysiłek i ból; czoło się sfałdowało, usta zacięły. Zebrawszy się nareszcie. na podźwignięcie, chorąży powstał, na nogach obrzękłych stanął, chwilę się tak mocował, i krokiem posuwistym począł iść ku żonie, która mu rękę podała. Wolski tymczasem, cicho cofając się ku drzwiom, znikł we mrokach, jakby wejrzenia księżny chciał uniknąć. Z gabinetu księcia, przez pokój obszerny, słabo oświecony, przejść było potrzeba do jadalni. Tu już dość liczne zebrane było towarzystwo. Z kobiet była tylko księżna kraj czy na i jedna rezydentka, stojąca opodal nieco. Na przedzie stał, jakby śpiesząc księcia powitać, biskup Ptolemaidy, proboszcz bialski, ksiądz Riokur, mężczyzna twarzy przystojnej, wieku średniego, z postawy wyglądający na człowieka nawykłego do obcowania z panami. Starannie i z pewną wytwornością ubrany w fiolety, z łańcuchem na piersiach, z mankietkami koronkowemi, otaczającemi ręce bieluchne, ksiądz Riokur uśmiechał się i oczy przymrużał z wyrazem łagodności wielkiej, która dosyć niezręcznie przebiegłość bystrą ukrywała. Za biskupem kilku ichmościów szlachty Województwa Brzeskiego czekali, aby księcia pana pozdrowić mogli, a za niemi pułkownik Szyling, w mundurze Wojska Radziwiłłowskiego, i dwóch officerów, wyprostowani, milczący, kryli się w cieniu. Tu także stał, pofrancuzku ubrany, doktor Dubiski i kilku ze starszyzny dworskiej, mającej zasiąść u szarego końca. Książę, witając mruczeniem i ruchem ręki, przywlókł się do odznaczającego się swą formą krzesła, dla siebie przysposobionego, nad którego poręczą widna była wyrzeźbiona korona książęca. Obok drugie podobne krzesło, niższe cokolwiek, ustawione było dla chorążyny, przy której zasiadła krąjczyna, a biskup Riokur przy gospodarzu. Z obowiązku swojego duchowny króciuchną pocichu odmówił modlitewkę; przeżegnali się wszyscy i siedli. Chorąży, ze spuszczoną, obwisłą, jakby ciężką, głową, zajął swe miejsce i rozparł się na stole szeroko. Oczy wszystkich współbiesiadników, nie wyjmując nikogo, skierowane były z pewną trwogą ku niemu. Milczenie panowało uroczyste. Roznoszono polewkę. Ani biskup, ani nikt z przytomnych, rozmowy zagaić się nie ważył. Chorąży był w usposobieniu milczącem, co u niego zawsze prawie stan zdrowia niepomyślny zapowiadało, i doktor Dubiski, pilniej coraz twarzy jego nachmurzonej się przypatrywał. Pocichuteńku parę słów szepnęła do sąsiadki księżna krajczyna, trwożliwie spoglądając w stronę księcia. W kieliszki nalewano wino, i książę, który żarłocznie talerz polewki pochłonął, pochwycił kieliszek, wypijając go duszkiem. Jakgdyby mu po nim sił przybyło, odetchnął, oczyma powlókł po zgromadzonych, i obrócił się do biskupa: ksiądz Riokur przyjął wejrzenie wdzięcznym uśmiechem. — Zima tęga — odezwał się książę. Na ten temat, łatwo się powszednia zawiązać już mogła rozmowa, nie drażniąca nikogo. Ksiądz Riokur opowiadał najpierw, co wróżył stuletni kalendarz i jako prawdopodobnem było, że tegoroczna zima, pod planetą nader surową i aspektami niebieskiemi niemniej groźnemi, szczególniej mroźną i suchą być mogła. Książę chorąży przypomniał zaraz, iż w tym roku, gdy brał Podczaszowstwo po Pocieju (nie wspomniał nic szczęściem o rozwodzie z Sapieżanką) zima się też zrazu obiecywała bardzo groźno, a spełzła na gniłej. Księżna krajezyna cieaniuchnym głosem bolała nad tem, że podróże odbywać będzie musiała w najcięższe zapewne mrozy. Doktor Dubiski zaręczał, że Styczeń przejdzie jakkolwiek, ale Luty dopiero pokaże, co umie. Więc ksiądz biskup Ptolemaidy mówił dalej o miesiącu Lutym wogóle, że jest jednym z tych, które wszędzie najmocniej się dają weznaki. Zajmująca ta rozmowa niemal całą wieczerzę przetrwała. Ks. chorąży dwa razy się rozśmiał, co poczytywanem było za nader pomyślny znak usposobienia, i dr. Dubiski przestał się trwożyć o jego zdrowie. Naostatek wieczerza się skończyła; na znak dany. ks. Riokur odmówił modlitewkę dziękczynni, równie cichą i krótką jak pierwsza, i od stołu się poruszono. Drzwi otwarte wiodły do wielkiej sali, w której po wieczerzy, chwilę jakąś, część towarzystwa zabawiać się była zwykła