... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Potem wszystko się skończyło, Ellcrys zamilkła raz jeszcze, zdjęła konary z ich ramion i wyciągnęła je szeroko, żeby poczuć ciepło porannego słońca. Lauren stał bez ruchu, a po jego policzkach spływały łzy. Sześciu Wybranych patrzyło na siebie z rozpaczą, do ich umysłów zaś kołatała okrutna prawda. Legenda nie była li tylko legendą. Legenda była życiem. Za murem Zakazu, który utrzymywała Ellcrys, rzeczywiście czaiło się zło. Tylko Ellcrys zapewniała elfom bezpieczeństwo. A teraz umierała. II Poza Breakline, daleko na zachód od Arborlon, powietrze się poruszyło. Pojawiło się coś czarniejszego niż ciemność wczesnego świtu. Wiło się i dygotało pod wpływem mocy, która chciała je zniszczyć. Na chwilę zasłona ciemności znieruchomiała, a potem rozpadła się rozdarta wewnętrzną siłą. Spoza ściany nieprzeniknionego mroku rozległo się wycie i ryk radości, a szponiaste łapy rzuciły się do wyrwy, aby dosięgnąć światła. Potem rozległ się wybuch czerwonego ognia, a zakończone pazurami kończyny cofnęły się przypalone i poskręcane. Z otchłani wynurzył się Dagda Mor, sycząc wściekle. Jego Magiczne Berło dymiło z gorąca, gdy odpychał nim najbardziej niecierpliwych, pragnących się śmiało wydostać przez otwór w ciemności. Chwilę później podążyły za nim mroczne sylwetki Kosiarza i Przemieńca. Inni próbowali rozpaczliwie przepchnąć się przez szczelinę, ale jej brzegi zwarły się szybko, zamykając ciemność i żyjące w niej istoty. Po chwili szczelina zniknęła i niesamowita trójka pozostała sama. Dagda Mor ostrożnie rozejrzał się wokół. Stali w cieniu Breakline. Świt, który zdążył zburzyć już spokój Wybranych, był jedynie słabym światłem na wschodnim niebie za potężną ścianą gór. Ogromne, wysokie szczyty przecinały niebiosa, kładąc stożkowe cienie na Hoare Flats. Równina ciągnęła się na zachód od linii gór, przechodząc dalej w pustkowie - jałową i nieurodzajną pustynię, na której długość życia mierzyła się minutami i godzinami. Nic się na niej nie poruszało, nic nie mąciło ciszy poranka. Dagda Mor pokazał w uśmiechu haczykowate, błyszczące zęby. Jego przybycie pozostało nie zauważone. Po tych wszystkich latach był nareszcie wolny. Jeszcze raz mógł swobodnie poruszać się wśród tych, którzy go uwięzili. Z daleka mógł uchodzić za jednego z nich. W zasadzie wyglądał jak człowiek. Chodził wyprostowany na dwóch nogach, a jego ręce były tylko odrobinę dłuższe niż ludzkie. Wprawdzie się garbił, jego ruchy były przez to trochę skrępowane, ale ciemne szaty dość dobrze skrywały ten defekt. Jedynie z bliska można było dojrzeć wielki garb wykrzywiający kręgosłup. Jak również gęste kępki zielonkawych włosów, które niczym ostra trawa wyrastały ze wszystkich części jego ciała. Albo łuski pokrywające przedramiona i łydki. Czy zakończone pazurami dłonie i stopy. Wreszcie tę twarz, która przypominała raczej koci pysk. Na koniec ten niby koci pysk, który był jego twarzą. Albo oczy, czarne i błyszczące, zwodniczo łagodne, jak dwie sadzawki ukrywające pod powierzchnią coś złego i niszczycielskiego. Jeśli się to dostrzegło, nie było już żadnych wątpliwości co do pochodzenia Dagdy Mora. To, co skrywał, nie należało do człowieka, lecz do demona. A demon nienawidził. Nienawidził do granic szaleństwa. Setki lat uwięzienia w mocy ciemności za ścianą Zakazu dały tej nienawiści wystarczająco dużo czasu, aby się zaogniła i spotęgowała. A teraz go pożerała. Była dla niego wszystkim. Dawała mu moc, i on użyje tej mocy, aby zniszczyć istoty, które sprawiły mu tyle cierpienia. Elfy! Wszystkie elfy! I nawet to nie da mu satysfakcji. Nie teraz, nie po tych wszystkich wiekach spędzonych w zamknięciu, w bezkształtnej, pozbawionej życia otchłani bezkresnego i żałosnego marazmu, z dala od świata, który kiedyś należał do niego. Nie, zniszczenie elfów nie wystarczy, by zadośćuczynić zniewadze i poniżeniu, jakie stały się jego udziałem. Inni też muszą zostać zniszczeni. Ludzie, karły, trolle, gnomy - wszyscy, którzy byli częścią znienawidzonej ludzkości, rasy, które żyły w jego świecie i rościły sobie doń prawo. Moja zemsta nadejdzie, pomyślał, tak jak nadeszła wolność. Czuł to. Czekał na to wieki, tkwiąc za ścianą Zakazu, sprawdzając jego siłę, badając słabości. Cały czas wiedział, że pewnego dnia Zakaz się złamie. I właśnie teraz nadszedł ten dzień. Ellcrys umiera. Ach, słodkie słowa! Chciał wykrzyczeć je na cały głos! Ona umiera! Ona umiera i nie będzie mogła dłużej utrzymywać Zakazu! Gdy pulsowała w nim nienawiść, Magiczne Berło, które dzierżył w rękach, żarzyło się czerwonym blaskiem; ziemia pod nim spalona była na popiół. Z trudem się opanował, a Berło zgasło. Oczywiście jeszcze przez jakiś czas Zakaz się utrzyma. Całkowite zniszczenie nie nastąpi w ciągu jednej nocy ani w ciągu kilku tygodni. Jednak nawet mała szczelina, którą zdołał zrobić, wymagała użycia potężnej mocy. Ale potęga Dagdy Mora była większa niż cokolwiek, co wciąż pozostawało uwięzione mocą Zakazu. Był ich szefem; rozkazywał im. W ciągu długich lat wygnania kilku przeciwstawiło się jego rozkazowi, tylko kilku. Zniszczył ich, ukarał dla przykładu. Teraz wszyscy byli mu posłuszni i bali się go. Podzielali jednak jego nienawiść, tak samo się nią żywili. Doprowadziło ich to do oszalałej potrzeby zemsty, i gdy tylko staną się znowu wolni, minie bardzo dużo czasu, zanim się poczują usatysfakcjonowani. Na razie jednak muszą czekać. Na razie muszą być cierpliwi. To nie potrwa długo