... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Kochanka Erlenda – powtarzała sobie w duchu. – By! chanką Erlenda. Zdawało jej się, że snem było wszystko, co przeżyła – ów wieczór w dzień świętej Małgorzaty, godzina spędzona na sianie w szopie i noce w jej komorze na Skog. Albo to wszystko śniła, albo też snem była teraźniejszość. Lecz pewnego dnia musi przyjść obudzenie; pewnego dnia wszystko wyjdzie na jaw. Ani przez chwilę nie wątpiła, że nosi pod sercem dziecię Erlenda. Ale co miało się z nią stać, gdy ta rzecz się ujawni, z tego nie zdawała sobie sprawy. Czy zamkną ją w ciemnicy, czy też odeślą do domu... W wielkiej oddali majaczyły blade obrazy ojca i matki... Przymykała oczy, słabła i z zawrotem głowy chyliła się przed nieuniknioną nawałnicą. Usiłowała być twarda, by znieść wszelką okropność, która musiała ją w końcu rzucić na zawsze w ramiona Erlenda – jedyne miejsce, gdzie mogła jeszcze znaleźć schronienie. W napięciu tym było zarówno oczekiwanie, jak przerażenie, zarówno słodycz, jak męka. Była nieszczęśliwa, ale zarazem czuła w sobie miłość do Erlenda niby zaszczepiony w nią pęd, wydający co dnia świeższe i bogatsze pęki kwiatów mimo całego cierpienia. W ostatnią noc, kiedy spał przy niej, poczuła z tkliwą, nieuchwytną słodyczą, że w jego objęciach czeka ją rozkosz i szczęście, jakich dotychczas nie zaznała, i drżała na samo wspomnienie o tym; czuła tę rozkosz jakby gorący, przesycony ziołami wiew ze spalonych słońcem ogrodów. Bękart, to słowo, które Inga cisnęła jej w twarz – przyjmowała teraz i tuliła do siebie. Bękart to było dzieciątko poczęte potajemnie w lesie i na łące. Czuła blask słońca i zapach jodeł nad leśną polaną. Każdy nowy, gorączkowy niepokój, każde szybsze pulsowanie krwi w ciele uważała za niechybną oznakę płodu w swym łonie, który przypominał jej, że teraz idzie oto nowymi drogami, a choćby nie wiem jak ciężko było nimi iść, to przecież była pewna, że zaprowadzą ją w końcu do Erlenda. Siedziała między Ingebjórgą i siostrą Astridą i wyszywała na kapie rycerzy i ptaki w obramowaniu wijących się liści. Podczas tego wyobrażała sobie, jak będzie uciekać, gdy przyjdzie czas, że nie będzie mogła dłużej ukryć swego stanu. Wędrowała gościńcem ubrana jak uboga kobieta, wszystko złoto i srebro, jakie posiadała, ukrywszy w niesionym na ręce zawiniątku. Zapewniła sobie dach nad głową w jakimś dworze w odległej dolinie, służyła jako zwykła dziewka, dźwigała wiadra na nosidłach, oporządzała bydło, piekła i prała; łajano ją, gdyż nie chciała zdradzić, kto był ojcem dziecka. Potem przybywał Erlend i odnajdował ją. Czasem wyobrażała sobie, że przybywa za późno. Śnieżnobiała i piękna leżała w biednym chłopskim łożu. Erlend schylał się wchodząc w drzwi; miał na sobie ów luźny, czarny płaszcz, w którym zwykle przychodził do niej nocą na Skog. Chłopka prowadziła go do posłania, padał na kolana i chwytał zimne ręce konającej, oczy jego były śrniertel-nie smutne... „Tu leżysz, moja radości jedyna...” Złamany bólem wychodził, tuląc do piersi pod fałdami okrycia swego małego synka – Nie, nie myślała, że tak rzeczywiście będzie, nie chciała umrzeć: Erlend nie mógłby znieść tak wielkiego cierpienia. Ale była tak bardzo zgnębiona, że czuła ulgę wyobrażając to sobie. Potem przychodziły chwile, w których z bolesną wyrazistością uświadamiała sobie: dziecko nie było czymś wymyślonym przez nią, to było coś nieodwołalnego. Nadejdzie dzień, w którym będzie musiała odpowiadać za to, co popełniła – i serce jej zamierało z trwogi. Gdy jednak minął pewien czas, przyszło jej na myśl, że nie jest wcale pewne, czy będzie miała dziecko. Sama nie rozumiała, dlaczego się nie raduje. Czuła się tak, jakby dotychczas leżała pod ciepłą kołdrą. teraz zaś miała wstać i wyjść na mróz. Upłynął jeszcze miesiąc, poterfi drugi. Teraz była już pewna, że to nieszczęście jej nie grozi. Z wewnętrznym dreszczem i uczuciem pustki pojęła, że jest bardziej nieszczęśliwa niż przedtem. W sercu jej rósł cichy żal do Erlenda: adwent zbliżał się, a ona nie słyszała nic o nim ani też nie miała od niego żadnej wieści; nie wiedziała nawet, gdzie przebywa. I teraz zdawało się jej, że nie wytrzyma tego lęku i niepewności, zdawało się jej, że zostały przecięte łączące ich więzy; teraz obawiała się naprawdę: może wydarzyło się coś takiego, że już nigdy go nie ujf zy. Dalekie stało się jej wszystko, z czym dawniej była zżyta, a łączność między nią i Erlendem była taka słaba. Nie sądziła, że ją opuścił, lecz tyle rzeczy mogło się przecież wydarzyć. Nie wiedziała, jak znosić dalej ową niepewność wyczekiwania, tak bardzo umęczona nią była Każdego dnia. Czasem myślała o rodzicach i siostrach: tęskniła za nimi, ale tak, jak gdyby ich już na zawsze utraciła. A zdarzały się znów chwile – w kościele, a czasem i poza kościołem – że odczuwała gwałtowną tęsknotę za łącznością z Bogiem, we wspólnocie z innymi ludźmi. Zawsze było to częścią jej istoty, teraz zaś przez swój nie wyspowiadany grzech pozbawiona była tej łaski. Pocieszała się, że ta rozłąka z domem, rodziną i chrześcijaństwem potrwa tylko krótki czas. Erlend musi ją tam zaprowadzić z powrotem. Kiedy ojciec pozwoli na miłość Erlenda i jej, znowu będzie mu bliska jak przedtem; gdy będą poślubieni, wówczas będą mogli się spowiadać i odpokutować winę. Zaczęła szukać dowodów, że inni ludzie także nie są wolni od winy. Zwracała teraz baczniejszą uwagę niż dotychczas na to, co mówiono, i dostrzegała różne drobnostki wskazujące, że nawet tu, w klasztorze, siostry nie są zupełnie święte i obce sprawom światowym. Były to tylko błahe rzeczy, klasztor bowiem pod kierownictwem pani Groi stanowił wzór przykładnego współżycia sióstr. Zakonnice były gorliwe w pełnieniu służby Bożej, pilne, dbałe o biednych i chorych. Reguła nie była na tyle surowa, by siostry nie mogły być odwiedzane przez przyjaciół i krewnych w rozmównicy, ani też, gdy zachodziła szczególnie ważna przyczyna, odwiedzać ich w mieście; lecz żadna zakonnica, przez te wszystkie lata, odkąd pani Groa rządziła klasztorem, nie wniosła jeszcze w dom hańby