... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Teraz i ją wykończyli. Tomek pomyślał ze zgrozą, że tutaj wciąż mówi się o bandytach... A jeśli nawet nie mówi, czuje się ich wszędzie, jak przestrogę. - A za co szkołę w Wołkowyi spalili? - ciągnęła dalej pani Emilia. - Przecież nie mieli najmniejszego powodu. A jednak w Sylwestra zlecieli się znienacka i podłożyli ogień. Teraz dzieci są bez szkoły, bez nauki, a oni triumfują. - Uczyłam od wielu, wielu lat. Kilka szkolnych pokoleń wyuczyłam czytać, pisać, kochać Polskę i polską kulturę. Czasem myślę, że może robiłam źle. Może przyczyniłam się do tego, że pokochawszy ziemię, na której żyją, ludzie tutejsi bronią jej teraz i giną w tak straszny sposób... Ech, głupstwa gadam! Tak trzeba przecież. Ale ludzi żal. A dzieci! Jej bardzo błękitne oczy zamgliły się. Cichym, szybkim ruchem wstała, zabrała talerze, wyszła do kuchni. - Pójdziemy, tato? - Tak. Wyszli przed dom. W wilgoci wieczornej pachniały mocno zioła, kwiaty,, trawy., Koniczyna na pólku przy drożnym rozkładała ozdobne liście w kształcie serc, a świerki w szpalerze pachniały żywicą. - Ten kościół to tak jak warownia, tato. - Przygotowany w każdej chwili do obrony - powiedział ojciec. - W razie napadu można tu stawiać opór. Grube mury chronią. Widzisz, powyjmowaliśmy cegły. Mamy otwory dla karabinów maszynowych. - A tam wysoko, na wieży, tam ktoś jest? - Tak. Obserwator. Stamtąd dobrze widzi okolicę w promieniu kilku kilometrów. - Ale góry zasłaniają. - A zasłaniają. Dlatego tak późno dostrzeżono dziś ogień i dym z płonącej osady. Chcesz wejść na wieżę? Prowadziły do niej schodki maleńkie i kręte, ciemne i śliskie. - Czołem, obywatelu kapitanie - powiedział żołnierz prostując się na baczność. - Czołem! Na wieży było mało miejsca i żeby Tomek mógł cokolwiek zobaczyć, żołnierz musiał zejść na schody. - To syn obywatela kapitana? - Syn. - Trochę podobny, a trochę niepodobny. - Jaki tu wiatr! - krzyczał Tomek. - I jaki piękny widok! Ale tu się nie da nic odróżnić, bo wszędzie dookoła zielono i zielono. Żołnierz uśmiechnął się. - Trafiłeś w sedno. Od tej zieleniny człowiekowi się w głowie miesza i wzrok się mgli. - Czy te góry mają jakieś imiona? - Mają. Każda swoje własne. Tak, jak i ludzie. Ta.^ to Kiczera, tamta Bachoniec, a w lewo Holicz. - Pójdziemy już, Tomku^ Nie trzeba przeszkadzać obserwatorowi,; - Zaraz, zaraz. Ojej, tam są banderowcy! - Gdzie? - ojciec Tomka i obserwator wetknęli głowy. do wieży. - Tam. Pod górą. Obserwator roześmiał się z ulgą; - Masz dobry wzrok. Ale to nie są banderowcy.: - A kto? - Nasze patrole; - Aha. No, to możemy już iść. Czołem! - Czołem, czołem. Żołnierz mrugnął do Tomka i szepnął tak, żeby kapitan nie słyszał: - Przyjdź czasem, jak będę miał tu służbę. Okropnie nudno! Tomek kiwnął ręką i poszedł za ojcem; Obeszli wieś, rzekę, mosty. Kapitana wszędzie witano jak starego znajomego - ludność wsi, żołnierze, oficerowie. Koło plebanii zatrzymała ich jakaś kobieta o oczach zapuchniętych od płaczu. Tomek omal nie spłonął ze wstydu, gdy przycisnęła go do piersi i pocałowała. - Niech ci Bóg zapłaci, że uratowałeś Marynkę - zaszlochała. - Biedną sierotę! - Wychowacie ją jak swoją? - spytał kapitan; - Rada bym z całego serca, ale czy to człowiekowi pisane życie? Póki wy tu jesteście, bezpiecznie. Ale jak odejdziecie, co z nami będzie? Siostra była o dziesięć lat młodsza i już jej nie ma na świecie. Mój Boże! Panie kapitanie, pan jest człowiek światowy, niech pan powie, jak to wszystko się skończy? - Będzie spokój, będziecie bezpiecznie siali i zbierali na swojej ziemi. - Żeby pan miał złote usta! Żeby pan był prorokiem, panie kapitanie! Można przecie stąd odejść". Ale jak tu odejść od swojej ziemi? Panie - zatoczyła ręką szeroki krąg - ja tu znam każdą górę i każde drzewo. Od małego wybiegałam na tych górach ścieżki, tam gdzie te zgliszcza, chodziłam do szkoły, w tym kościele brałam ślub. A Solinka! Nie ma drugiej takiej rzeki. Krzepi człowieka swoją wodą, pomaga szmaty prać i dzieciska kąpać. Jakże odejść? Przecie tu jest całe moje serce, cale moje życie! Płacząc i wzdychając weszła do chałupy; Tomek z ojcem wracali do domu. Z dalekich i bliskich gór schodził na ziemię mrok. W ciszy wieczornej odzywały się patrole. - Zmieniają się - powiedział ojciec; Było coś kojącego w tych prostych, zwykłych słowachJeszcze bardziej kojąca była cicha muzyka akordeonu, kiedy późnym wieczorem ojciec, siadłszy na balkonie, grał. Pod balkon ściągnęli chłopi, żołnierze, oficerowie. A Tomek, rozparty wygodnie na kanapie, nasłuchiwał czujnie, udając, że śpi. Melodie akordeonu zdawały się skakać po poduszce, łaskotać mile ucho. Potem łagodniały, cichły, kołysały