... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Ale cierpiał, tak bardzo cierpiał, że garściami wyrywał so- bie włosy z głowy, by zobaczyć, czy nie posiwiały. W pewnej chwili pomyślał, że może właśnie w tej minucie ohydny łańcuch, który obejrzał z rana, zaciska się żelazną pętlą dokoła jej szyi, tak smukłej i ślicznej. I pot wystąpił nań wszystkimi porami. W innej chwili, szatańsko śmiejąc się nad sobą sa- mym, wyobraził sobie jednocześnie: Esmeraldę taką, ja- ką widział pierwszego dnia — żywą, beztroską, wesołą, wystrojoną, tańczącą, skrzydlatą, harmonijną... i Esme- raldę z ostatniego dnia — w koszuli, ze sznurem na szyi, wchodzącą powoli i boso na twarde stopnie szubienicy. Kiedy zestawił w myśli te dwa obrazy, krzyknął prze- raźliwie. Huragan rozpaczy wszystkim potrząsał w duszy Klaudiusza, wszystko łamał, wywracał, giął i wyrywał, .a on patrzył tymczasem na otaczającą go przyrodę. U je- go stóp kury, dziobiąc coś, chodziły pod krzakami, bły- szczące żuki wędrowały po nagrzanej słońcem ziemi; nad jego głową ławica drobnych, szarych chmurek su- nęła po błękitnym niebie; na widnokręgu strzelista wie- ża opactwa Sw. Wiktora przebiła grzbiet pagórka swym łupkowym obeliskiem;'''a na wzgórzu Copeaux stał mły- narz i pogwizdując przypatrywał się obrotom, pra- cowitych skrzydeł wiatraka. Widok czynnego, upo- rządkowanego, spokojnego życia, które otaczało go tu tysiącem swych form, sprawił mu ból; znów zaczął uciekać. Chodził i chodził po polach aż do wieczora. Przez cały dzień usiłował uciec od przyrody, od życia, od siebie samego, od ludzi, od Boga, od wszystkiego. Niekiedy rzucał się na ziemię i paznokciami wydrapywał z niej trawki zbóż. Niekiedy przystawał na pustej ulicy wio- ski; a własne myśli były mu tak nieznośne, że chwytał się oburącz za głowę, jakby chciał wyrwać ją sobie z ra- mion i roztrzaskać o kamienie. O zachodzie słońca znów zagłębił się w siebie i stwier- dził, że jest na progu obłędu. Burzy, która w nim szala- ła, odkąd stracił nadzieję i wolę ratowania Cyganki, nie ostało się w jego świadomości ani jedno zdrowe pojęcie, ani jedna myśl nietknięta. Jego rozum leżał tam niemal całkowicie w gruzach. Tylko dwa obrazy nadal były wyraziste w jego świadomości: Esmeralda i szubienica. Resztę pochłonęła ciemność. Przerażało go zestawienie tych dwu obrazów; a im uporczywiej wpatrywał się w nie, wytężając resztki sił swego umysłu, tym bardziej rosły oba, posłuszne jakimś fantastycznym prawom po- stępu wyobraźni, i jeden obraz stawał się coraz czarow- niejszy, coraz piękniejszy, coraz jaśniejszy, a drugi co- raz bardziej przerażający; aż w końcu Esmeralda stała się podobna do gwiazdy, a szubienica do olbrzymiego ramienia szkieletu. Rzecz godna uwagi, że podczas tej całej męki ani ra- zu nie pomyślał poważnie o samobójstwie. Taka była natura tego nędznego, nieszczęśliwego człowieka. Bał się śmierci. Może rzeczywiście widział piekło za jej pro- giem. Tymczasem zapadał zmierzch. Instynkt żywej istoty, który ocalał w nim, zaczął się niewyraźnie domagać po- wrotu. Sądził, że znajduje się daleko za Paryżem, ale kiedy rozejrzał się uważnie, spostrzegł, że obszedł tylko mury Uniwersytetu. Po prawej ręce widział na widno- kręgu wieżę Sw. Sulpicjusza i trzy wysokie iglice opac- twa Saint-Germain des Pres. Skierował się w tę stronę. Kiedy usłyszał ,,Kto idzie?" zbrojnej straży opata roz- stawionej za blankowanymi murami, zawrócił, skręcił w pierwszą z brzega dróżkę biegnącą między młynem opackim i podmiejskim szpitalem i po kilku krokach znalazł się na skraju Łąki Żaków. Łąka ta słynęła z awantur, które tam dniem i nocą urządzano; była to istna „hydra" dla nieszczęsnych braciszków od Saint- Germain: Quod monachis Sancti Germani pratensis hy- dra fuit, clericis nova semper dissidiorum capita susci- tantibus.1 Archidiakon zląkł się, by nie spotkać tam kogo; bał się każdej ludzkiej twarzy; wyminął Uniwer- sytet, wyminął miasteczko Saint-Germain; chciał jak najpóźniej powrócić do miasta. Okrążył Łąkę Żaków, skręcił w samotną ścieżkę idącą między Łąką i Dieu- Neuf i stanął wreszcie nad Sekwaną. Tam ksiądz Klau- diusz znalazł przewoźnika, który za parę paryskich de- narów zawiózł go w górę rzeki, aż do cypla Cite, i wy- sadził na pustej łasze, tam właśnie, gdzie jak czytelnik pamięta, marzył kiedyś Gringoire, za murami królew- skich ogrodów, naprzeciwko wyspy Przewoźnika Krów. Monotonne kołysanie łodzi i chlupotanie wody na pół uśpiły nieszczęśliwego Klaudiusza