... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Judiny składały się z sześciu niskich i malutkich chałupek, co już zdążyły przekrzywić się na bok, choć zapewne wybudowano je niedawno; nie wszystkie podwórka ogrodzone były płotem. Wjeżdżając do tego osiedla nie spotkaliśmy ani żywego ducha; nawet kur nie było widać na ulicy, nawet psów; tylko jeden czarny kundel o kusym ogonie pośpiesznie wyskoczył z zupełnie wyschniętego koryta, do którego prawdopodobnie zapędziło go pragnienie, i natychmiast, bez szczekania, na oślep rzucił się pod wrota. Wstąpiłem do pierwszej chaty z brzegu, otworzyłem drzwi do sieni, zawołałem — nikt mi nie odpowiedział. Zawołałem jeszcze raz: głodne miauczenie kot rozległo się za drugimi drzwiami. Pchnąłem je nogą; chudy kot śmignął koło mnie, błysnąwszy w mroku zielonymi ślepiami. Wsunąłem głowę przez drzwi i zajrzałem do izby: ciemno, dymno, pusto. Udałem się na podwórko — tem również nie było nikogo… W zagródce zabeczało cielę; kulawa szara gęś odkuśtykała nieco na bok. Wszedłem do drugiej chaty — w drugiej chacie też ani żywego ducha. Ruszyłem na podwórko… Na samym środku zalanego słońcem podwórka, na największym, jak to mówią, wypieku, leżał twarzą do ziemi, z głową nakrytą jermiakiem — jakiś chłopak, jak mi się wydało. O kilka kroków od niego, przy lichutkiej furtce, stała pod słomianym daszkiem chuda szkapina w porwanej uprzęży. Blask słońca, padając promieniami przez wszystkie szpary zniszczonej wiaty, rzucał niewielkie jasne plamy na kosmatą czerwonogniadą sierść szkapy. Nie opodal, w wysoko umieszczonej budce, jazgotały szpaki, ze spokojną ciekawością popatrując na dół z napowietrznego domku. Podszedłem do śpiącego, jąłem go budzić… Podniósł głowę, zobaczył mnie i w tej chwili zerwał się na równe nogi. — Co tam? Czego? Co tam? — mruczał jeszcze na wpół śpiący. Nie od razu mu odpowiedziałem — tak dalece zaskoczył mnie jego wygląd. Proszę sobie wyobrazić karzełka około pięćdziesiątki, o drobnej, smagłej i pomarszczonej twarzy, spiczastym nosku, czarnych ledwie dostrzegalnych oczkach i gęstych, kędzierzawych, kruczych włosach, które na malutkiej jego główce leżały szeroko, niby kapelusz na grzybie. Całe jego ciało było niebywale wątłe i chude, a już wprost nie potrafię oddać słowami, jak bardzo niezwykłe i dziwne było jego spojrzenie. — Czego? — zapytał mię znowu. Wytłumaczyłem mu, o co chodzi; słuchał nie spuszczając ze mnie swych powoli mrugających oczu. — Więc czybyśmy nie mogli dostać nowej osi? — rzekłem w końcu. — Chętnie bym zapłacił. — A coście za jedni? Myśliwi, hę? — spytał lustrując mnie od stóp do głów. — Myśliwi. — Strzelacie do ptaszków niebieskich, co?… Do zwierząt leśnych?… Czy to nie grzech zabijać boże ptaszyny, przelewać krew niewinną? Osobliwy staruszek mówił bardzo przeciągle. Brzmienie jego głosu także mnie zdumiało. Nie tylko nie dosłuchałbyś się w nim żadnej zgrzybiałości, ale głos ten był zadziwiająco słodki, młody i prawie po kobiecemu delikatny. — Osi nie mam — dorzucił po chwili milczenia. — Ta się nie nada (wskazał na swoją furkę) — bo wasz wóz jest pewnie duży. — A we wsi można będzie dostać? — Jaka tu wieś… Tu nikt nie będzie miał… Zresztą nikogo nie ma w domu; wszyscy na robocie… Idźcie sobie — powiedział raptem i znów się położył na ziemi. Takiego zakończenia zgoła nie oczekiwałem. — Słuchaj, stary — przemówiłem dotykając jego ramienia — wyświadcz nam uprzejmość, dopomóż. — Idźcie sobie z Panem Bogiem! Zmęczony jestem: jeździłem do miasta — rzekł i wciągnął sobie jermiak na głowę. — Ależ zrób nam tę przysługę… — podjąłem. — Ja… ja zapłacę. — Nie potrzeba mi twojej zapłaty. — Bądźże łaskaw, stary… Na wpół się podniósł i usiadł krzyżując cienkie nogi. — Hm, mógłbym cię zaprowadzić na poręby. Tutaj u nas kupcy zakupili gaj — niech ich Bóg sądzi, wycinają gaj, zbudowali też kantor, niech ich Bóg sądzi. Tam u nich mógłbyś obstalować oś albo kupić nową