... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
- Zabralibyśmy Odyseusza na Ziemię, a potem odesłali go w ładowniku na górę... - Zawiesił głos. - Nie, to się nie uda. Miasto na steroidzie może ostrzelać „Królową Mab", kiedy okaże się, że nie zamierzamy dostarczyć Odyseusza na miejsce. - Rzeczywiście, to całkiem realna groźba - zgodził się z nim inte grator. - Żądanie oddania Odyseusza i rzeź ludzi na Ziemi to nowe czynniki, których nie uwzględnialiśmy w planach wyprawy. - Szkoda, że nie ma z nami doktora Hockenberry'ego. Nawet je śli jego DNA zostało odtworzone przez olimpijskich bogów, pewnie by wystarczyło, żeby oszukać leukocyty. - Zostało nam niecałe jedenaście godzin. Później zacumujemy do orbitalnego miasta i będzie już za późno, żeby wysłać ładownik na Ziemię. Proponuję spotkać się tutaj za dwie godziny i podjąć osta teczną decyzję. Kiedy wsiadali do windy - Mahnmut pieszo, Orphu unosząc się w powietrzu i manewrując silniczkami - Orphu położył jeden mani- pulator na ramieniu Mahnmuta. No, Stanley... — nadał na wydzielonym kanale. Znów wpakowałeś nas w niezłą kabałę. 48 H arman śledził przebieg ataku na Dwór Ardis w czasie rzeczywistym. Do tej pory traktował spektakl turyński - odbierany pod całunem zmysłami bezimiennego uczestnika - jako dramatyczną, ale niezbyt interesującą rozrywkę. Teraz miał wrażenie, że trafił prosto do piekła. Zamiast niedorzecznej i zapewne fikcyjnej wojny trojańskiej oglądał szturm na Ardis, o którym wiedział, że ma — lub miał — miejsce na- prawdę. To była transmisja na żywo albo bardzo świeże nagranie. Spędził pod całunem ponad sześć godzin. Świat przestał dla niego istnieć. Obejrzał cały szturm wojniksów: od początku, tuż po półno- cy, aż po wschód słońca, kiedy dwór stał w ogniu, a sonik odlatywał na północ po tym, jak jego najdroższą Adę - ranną, zakrwawioną i nieprzytomną - wrzucono na pokład jak worek łoju. Zdziwił się na widok Petyra. Gdzie się podziali Hannah i Odyse- usz? Krzyknął głośno, kiedy trafiony kamieniem Petyr spadł z soni- ka. Tylu przyjaciół umierało na jego oczach... Młoda Paean została ranna; piękna Emme z oderwaną ręką wpadła do płonącego rowu razem z Remanem; Salas zginął; Laman padł, trafiony kamieniem. Broń przywieziona przez Petyra z Golden Gate nie była w stanie prze- ważyć szali zwycięstwa na korzyść obrońców. Wojniksów było zbyt dużo. Harman patrzył i pojękiwał cicho pod czerwonym jak krew cału- nem turyńskim. Kiedy sześć godzin po włączeniu mikroobwodów transmisja się skończyła, zerwał się z sofy i odrzucił całun. Maga nie było. Harman wszedł do łazienki, skorzystał z dziwnej toalety, spuścił wodę, ciągnąc za mosiężną gałkę na łańcuszku, wodą z kranu najpierw ochlapał sobie twarz, a potem opił się jej do syta. Wrócił do sypialni. Przeszukał cały wagonik. - Prospero! - Jego krzyki niosły się echem po niewielkich wnę- trzach.-Pro spero! Wyszedł na balkon. Skoczył na drabinkę, zapominając o rozciąga- jącej się pod nim przepaści, i szybko wspiął się na dach pędzącego pod górę wagonika. Było lodowato. Spędził pod całunem resztę nocy i w tej chwili chłod- ne, złote słońce powoli wznosiło się nad horyzont po jego prawej ręce. 4 Olimp 49 Stanął na krawędzi dachu i spojrzał w dół. Nie tylko wagonik jechał pod górę; cały eiffelbahn od ładnych paru godzin wznosił się coraz wyżej. Dżungla i równiny zostały daleko w tyle, kolejka pokonali już pierwsze wzgórza i wjechała pośród szczyty gór. - Prospero!!! Krzyk odbił się echem od leżących setki metrów w dole skał. Stał na dachu tak długo, aż słońce podniosło się nad widnokrąg na szerokość dwóch dłoni. Nie czuł ciepła jego promieni, przeciwnie- przemarzł do kości. Eiffelbahn wiózł go w krainę lodu, skał i nieba; wszystko, co żywe i zielone, zostało na dole. W dole widział teraz olbrzymią rzekę lodu -z przesiglowanych książek wiedział, że takie formy nazywa się „lodowcami". Wiła się jak biały wąż wśród skal- nych i ośnieżonych szczytów, pomarszczona czarnymi szczelinami i dziobata od niesionych w dół głazów. Jej powierzchnia oślepiająco mieniła się w słońcu. Z lin spadał kruszący się lód. Wizg mechanizmu zabrzmiał no- wym, zimnym tonem. Lód zbierał się również na dachu, obrastał szczeble drabiny, połyskiwał na linach. Obolały i zziębnięty Harman ostrożnie podczołgał się do drabinki, zsunął się na pokryty lodem balkon i na chwiejnych nogach wszedł do ciepłej sypialni. W żelaznym kominku płonął ogień. Prospero grzał sobie nad nim ręce. Harman przez kilka minut stał przy zarośniętych szronem szkla- nych drzwiach. Nie wiedział, czy bardziej trzęsie się z zimna, czy ze złości. Ledwie się pohamował, żeby nie rzucić się staruchowi do gard- ła. Nie miał czasu do stracenia; nie chciał na dziesięć minut stracić przytomności. - Prospero, mój panie - przemówił w końcu rozsądnym, przymil nym głosem. - Zrobię, co każesz. Będę tym, kim zechcesz; w każ dym razie dołożę wszelkich starań, by tak się stało. Przysięgam na życie mojego nienarodzonego dziecka. Ale proszę cię, pozwól mi teraz wrócić do Ardis. Moja żona jest ranna, umiera. Jestem jej po trzebny. - Nie - odparł Prospero. Harman rzucił się na niego. Najpierw połamie mu ten zasrany ko- stur na tej łysej pale, a potem... Nie stracił przytomności. Impuls elektryczny cisnął nim na drugą stronę pokoju, gdzie Harman odbił się od sofy i wylądował na czwo- rakach. Oślepiony czerwonymi plamami warknął wściekle i wstał. 50 Następnym razem urwę ci prawą nogę - ostrzegł go mag bez- barwnym, całkowicie przekonującym tonem. — Nawet jeśli kiedyś wrócisz do swojej kobiety, będziesz musiał podskakiwać na lewej. Harman znieruchomiał. Powiedz mi, co mam zrobić - szepnął. Usiądź. Nie, nie tutaj. Przy stole, żebyś mógł wyglądać przez okno. Harman usiadł przy stole. Odbijające się od lodowca słońce ośle- piało, tym bardziej że większość lodu na szybach zdążyła się już stopić. Góry wznosiły się coraz wyżej -tak wysokich wierzchołków jeszcze nigdy nie widział. Prezentowały się o wiele bardziej drama- tycznie niż góry przy Golden Gate w Machu Picchu. Jechali wzdłuż grani. Lodowiec powoli zostawał w dole, z lewej strony. Wagonik przetoczył się właśnie przez kolejną wieżę i Harman musiał się przy- trzymać stołu, kiedy całym pokojem zakołysało, rzuciło, zgrzytnął lód - i skrzypiący pojazd wspinał się dalej. Wieża została w tyle. Przycisnął twarz do zimnego szkła i odpro- wadzałjąwzrokiem. Nie była czarna, jak poprzednie, lecz przepięk- nie srebrzysta. Błyszczała w słońcu, a jej żelazne łuki i wiązary sre- brzyły się jak okryta poranną rosą pajęczyna. Lód, domyślił się Harman. Spojrzał w drugą stronę, gdzie liny pięły się wciąż wyżej i wyżej, i zobaczył białą ścianę najbardziej niezwykłej góry, jaką można sobie wyobrazić... Nie, góry przekraczającej możliwości wy- obraźni