... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Na widok naszej vettury z ziemi wyrastali żebracy młodzi i gonili nas wrzeszcząc: — Celenza! Celenza, piccola moneta! Povero! Miserabile! Moribondo! Fame! A że we Włoszech nic się bez mimiki nie obchodzi, w pół śmiejąc się pokazywali na usta, na żołądek i dawali do zrozumienia, z jaką uciechą jedliby makarony za zdrowie tej celenzy. Droga mimo tych dramatycznych epizodów, urozmaicających ją, pomimo wspaniałości swej, pięknych drzew, ciekawych budowelek malowniczych, z niecierpliwości dojechania do Neapolu wydawała się nam niezmiernie jakoś długą i po trosze nudną. Ogromnymi tymi alejami cienistymi, zawsze zapowiadającymi stolicę, której doczekać się nie mogliśmy, dostaliśmy się do Aversa, miasteczka ostatniego przed Neapolem, które słynie, jak mówią przewodniki wszystkie, domem obłąkanych i winem na kształt szampańskiego wyrabianym: asprino. Nie mając nabożeństwa do rzeczywistego szampana, nie mieliśmy ciekawości fałszywego próbować. Aversa stroiła się i przygotowywała do jakiejś uroczystości i ilu- minacji. Osobliwsza rzecz, że w krajach, gdzie lud najnędzniejszy, ubóstwo największe, namiętność zabaw i uroczystości najgwałtowniejsza. Ulice stroili aparatorowie, ale przystrajały je też charakterystyczne rzemiosła en plein vent, bo tu, jak w większej części Włoch, pod gołym niebem się pracuje, je, śpi i żyje. Ten sposób życia najlepiej nam tłumaczy ciasne domki starożytnych Rzymian i Greków, którzy w podobny sposób w ulicy gospodarować musieli. W Aversa prawie przed każdym domem był warsztat, krawcy, szewcy, przekupnie owoców, rymarze łatający chomąty, nawet kowale. Ulice pozawieszane już były festonami z lamp kolorowych, pozastawiane słupkami zielonymi z bukszpanu, a na twarzach ogorzałych ludu jaśniał już przedsmak nadchodzącej uciechy. Ażeby ją uczynić tak wrzawliwą jak neapolitańczycy lubią, musiało muzyki i petardów nie braknąć. Huku i łoskotu im więcej, tym uroczystość wspanialsza. Za Aversą znowu wysadzane ulice, ale w nich życia coraz więcej; czuć wielką stolicę, około której ruch znaczniejszy. Wille zastępują miejsce domków, wjeżdżamy w przedmieścia o ulicach szerokich, zapełnionych ludem odartym, wesołym, ciekawym, natarczywym, kręci się żebraków mnóstwo, bo przy zdarzonej okoliczności każdy niemal się nim staje, sam widok cudzoziemca zachęca do wyciągnięcia ręki. Nad drogą sklepiki sprzedających wodę, limonadę, owoce i przemysłowcy czatujący z worami i koszami na gnoje rozsypane po drodze, które na osły pakują. Na ostatek wjeżdża się do starożytnego syren grodu ulicą wspaniałą, szeroką, znamionującą stolicę, nawet nie tak brudną, jakby się spodziewać można z opisów. Ruch ludności coraz gorętszy i wrzawa dla nienawykłych do południowej krzykliwości niepojęta. Osłów przynajmniej tylu, ile ludzi; stosy pomidorów na ziemi, makaronów festony schną na tyczkach rozpięte, fontanny z wodą osławione cytrynami, ryba praży się na fryturze. W jednym kotle zupa z pomidorami, w drugim kukuruza gotowana, dalej pieczona na węglach. Można by sądzić, że jedzenie i picie główne stanowi zajęcie mieszkańców, choć wcale tak nie jest. Minąwszy wspaniały wjazd, oznaczony granitowymi obeliskami i świątynią (komorę) wjeżdżamy z przedmieść do miasta. Ulice szerokie, domy dosyć porządne. Dogana zabiera się do rewizji tłumoków, ale daje sobie tę chętkę wyperswadować, zabierają nam tylko w niezliczone wizy opatrzone pasporty. Jesteśmy w Neapolu i wleczemy się nim długo. Otóż w lewo Wezuwiusz i Somma, a przed nami nareszcie morze i wyspa śpiąca na nim i przeciwny zatoki brzeg, z górami lasem pokrytymi. Już mamy przedsmak piękna, jakie nas czeka. Obraz portu pełen oryginalności i ożywienia. Lazaroni ogorzeli kręcą się jak mrowie dokoła. W budkach wołają do teatru pupek, przed którym gra skrzypek zajadle, bije bębenek z całej siły, a cudacznie ubrany herold wskazuje na ponętny obraz wywieszony nad drzwiami, przedstawiający sceny dramatu. Obok znowu sklepiki, budki, stragany, ławki, stosy pomarańcz, frutti di mare, frytura nieunikniona, kawony i makarony, a wśród nich gąszcz, tłum opalony, czarny, śmiejący się zębami białymi, gestykulujący dramatycznie i zrywający płuca na wymowne okrzyki. Ulice poprzystrajane jak w Aversa przygotowanymi lampami i wieńcami, spodziewaną iluminacją, wojsko w paradzie przeciąga