... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Komuś, kto dobrze gra na gitarze, łzy napływają do oczu, kiedy widzi nagranie z występu Segovii*, ponieważ uświadamia sobie, że nigdy nie osiągnie takiego mistrzostwa. Stewart był Segovią sztuki walki. Toni patrzyła, oczarowana. Ten człowiek poruszał się, jakby nie miał kości, jakby był kroplą gorącego oleju, spływającą po czystej tafli szkła, płynnie, bez wysiłku, fascynująco. Nigdy dotąd nie widziała kogoś, kto tak fantastycznie wykonywałby kembangan. W tym samym miejscu, co przedtem Toni, Stewart pozwolił sobie na pomyłkę. Postawił stopę nie całkiem dokładnie i musiał to szybko skorygować, żeby nie stracić równowagi. Toni ani przez chwilę w to nie uwierzyła. Ten mężczyzna, który był w takim wieku, że mógłby być jej ojcem, po prostu nie popełniał takich błędów. Zrobił to dla niej, dał jej w prezencie, żeby ona nie straciła twarzy. Była podekscytowana. Nie miała wątpliwości, że Stewart jest lepszy od niej. Był idealnym oponentem, takim, o którym zawsze mówiła jej guru: wyższym, silniejszym, prawdopodobnie szybszym i przewyższającym ją umiejętnościami. Nie trenuje się silat, żeby móc pokonać napastników, którzy niczego nie umieją; chodzi o to, żeby móc stawić czoło takim, którzy nam dorównują, albo przewyższają nas umiejętnościami i sprawnością. Tylko ktoś, kto potrafił sobie poradzić w takich okolicznościach, wie, na czym polega istota tej indonezyjskiej sztuki walki. *Andres Segovia (1893-1987), hiszpański wirtuoz gitary [przyp. tłum.]. W walce ze Stewartem zostałaby pokonana, nie miała co do tego wątpliwości. Gdy tylko zdała sobie z tego sprawę, zapragnęła takiej walki, chciała wystawić go na próbę i sama poddać się próbie, i uczyć się przy tym. Stewart skończył taniec i złożył formalny ukłon. Rozentuzjazmowani uczniowie zaczęli bić brawo i wiwatować, ale uciszył ich, unosząc rękę, po czym skinął głową Toni. - Zostanę tu przez tydzień, może trochę dłużej - powiedziała i byłabym zaszczycona, gdybyś pozwolił mi uczestniczyć w twoich zajęciach, guru. - To ja byłbym zaszczycony - odparł. Imperium Brytyjskie, sobota 2 kwietnia gdzieś w Indiach Jay Gridley szedł przez dżunglę, srebrzystą maczetą torując sobie drogę wśród bluszczu, porastającego ścieżkę. W upalnym, lepkim od wilgoci powietrzu była to ciężka praca. Całe jego ciało pokrywał lepki pot. Miał już pęcherze na dłoni od drewnianej rękojeści maczety, a woń świeżo ściętych łodyg i liści była taka... mdło zielona, że ta zieloność zdawała się żyć. Torowanie sobie maczetą drogi przez dżunglę nie było zbyt wygodne, ale skoro wybrał taki scenariusz, nie mógł przecież zaprogramować wędrówki jako przyjemnego spaceru. Z każdym innym scenariuszem byłoby tak samo. Gdyby szukał igły w stogu siana, byłby to ogromny stóg, a igła - mikroskopowej wielkości; gdyby stworzył plażę, próbowałby znaleźć jedyną nietypową muszelkę wśród tysięcy zwykłych muszelek. Po prostu musiało być niełatwo i kropka. A jednak zbliżał się do celu. Gruby pyton grzał się w słońcu na wielkiej gałęzi po lewej stronie, ale już poza szlakiem, więc nie stanowił zagrożenia. Gridley uśmiechnął się. Na właściwy kierunek naprowadził go pies, który nie zaszczekał tamtej nocy. Ktoś, kto złamał ten szyfrw Pakistanie na pewno był lepszy od wszystkich dotychczasowych przeciwników Gridleya. Lepszy od tamtego rasisty z Georgii, lepszy od szalonego Rosjanina i - choć Jayowi niełatwo było to przyznać - lepszy od niego samego. Ten facet był mistrzem, musiał być, skoro zrobił to, co zrobił, nie pozostawiając śladów. No, może niezupełnie tak. Brak śladów też może być śladem, nawet jeśli nie może tego zrozumieć ktoś, kto nie zna rzeczywistości wirtualnej jak własnych pięciu palców, a temu, kto ją zna, zrozumienie przychodzi z ogromnym trudem. Było to trochę podobne do próby poznania fizyki kwantowej - kłóciło się z intuicją. Tygrys, który pożarł kozła, przeszedł tędy, ponieważ nie było tu żadnych śladów... i ponieważ nikt nie mógł tędy przejść. Gridley ciął maczetą gałąź z ciemnymi liśćmi w kształcie serc, wielkimi jak półmiski. Gałąź upadła. Ciężar dwulufowego sztucera, który dźwigał na ramieniu, coraz bardziej dawał mu się we znaki, a rewolwer Webleya za pasem wrzynał mu się w bok