... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Roślinami, które dziko porastały pagórki wokół Central City były po prostu trawy. Nic innego nie było w stanie oprzeć się szalejącym żywiołom. Trawy, które poprzez manipulacje wewnątrz jąder komórkowych potrafiły przetrwać mroźne noce i plenić się w nieurodzajnych piaskach. Miały kolor ciemnozielony i ponoć były szczytem osiągnięć genetyki. Potrafiły przyswoić praktycznie wszystkie elementy, które znajdowały w piachu i przerobić je na korzenie przy pomocy fotosyntezy, która również była odpowiednio spotęgowana. Kiedyś, gdy J.J.Wiliams zdecydował się na spacer na zewnątrz, miał okazję przyjrzeć się z bliska tym roślinom. Nie udało mu się mimo wysiłku wyrwać ich z korzeniami. Zakotwiczały się na skałach na głębokości kilku metrów pod powierzchnią i wyrwanie ich było praktycznie niemożliwe. Drzewa i rośliny przemysłowe, o których tyle się na Ziemi mówiło, również rosły na wolnym powietrzu ale w razie konieczności przykrywane były wielkimi kopułami chroniącymi je przed zbyt gwałtowną naturą. Kopuły zamykały się na noc, zamykały się też, gdy zbyt mocno wiało. Drugim elementem po deszczu, był wiatr. Wiał właściwie bez przerwy, gigantyczne niże nadbiegunowe wysysały powietrze z równikowych wyżów wprowadzając stan ciągłej zawieji. Wiatr wiał z ogromną prędkością, marsjańskie huragany, które pojawiały się po kilka razy w miesiącu, swą siłą przewyższały wszystko, co dotychczas znał człowiek. Naukowcy mówili, że Mars znajdował się w podobnej sytuacji metorologicznej, co Ziemia przed miliardami lat. I zapewniali, że nie będzie tym razem potrzeba setek milionów lat, by klimat się ustatkował. Zapewniali, że statystyki wykazują już obecnie pewne uspokojenie żywiołów. Trudno było w to uwierzyć ale Wiliams musiał przyznać, że od czasu gdy się tu pojawił, jakby częściej widywał bezchmurne niebo. Nie wiedział, czy to tylko złudzenie czy też naukowcy mieli rację. Marzył o dniu, w którym będzie mógł wyjść na zewnątrz kiedy będzie chciał, by przechadzać się po trawie, w lesie albo w promieniach słońca. Ale nie bardzo wierzył, że dożyje tego dnia. Słońce widziane z Marsa było zdecydowanie mniejsze, niż na Ziemi. Jednak w pogodne dni, czy w momencie, gdy nie padał deszcz i w chmurach robiły się dziury, można było odczuć jego ciepło. I choć marsjańskie dziewczyny wylegiwały się raczej pod lampami ultrafioletowymi, zawsze było to prawdziwe Słońce. Nocą, gdy robiło się zimno i deszcz przestawał padać, można było podziwiać spektakl spadających gwiazd. Mars znajduje się dużo bliżej pasa asteroidów niż Ziemia i więcej skalnych odłamków spadało tu, spalając się w atmosferze. Związek Cywilizacji Łacińskich zmuszony był umieścić na orbicie systemy obrony planety przed wielkimi meteorami, których upadek na powierzchnię mógł zlikwidować wszelkie życie. W ciągu trzydziestu lat system został użyty raz spalając w proch kamień o średnicy pięciuset metrów. Lądowanie wahadłowca było zawsze niezwykłym widowiskiem ze względu na gigantyczny słup ognia, na którym pojazd schodził powoli na lądowisko. Wahadłowiec miał ponad siedemdziesiąt metrów wysokości. Ogień, który wydobywał się z dysz silników hamujących zaczynał lizać podłoże już od wysokości pięciuset metrów. Po kilku minutach przesycone wodą powietrze zamieniało się w gęstą parę i widać już było jedynie gęstą mgłę, przez którą prześwitywały jedynie momentami niebieskie i czerwono-żółtawe błyski słupa ognia. Nie było słychać huku. Hala znajdowała się o prawie kilometr od lądowiska i od terenów zewnętrznych oddzielała ją gruba, ponad dziesięciocentymetrowa szyba. Była to jeszczcze pamiątka z czasów, gdy pęknięcie osłon zewnętrznych oznaczało pewną śmierć. Spod hali ruszyły w stronę wahadłowca transportery, którymi podróżni przewożeni byli do Central City. W hali zabłysły światła, z głośników popłynęła miła dla ucha melodia. Witajcie na Marsie... W dolnej części pojawili się funkcjonariusze służb celnych, którzy mieli za zadanie ponowne sprawdzenie bagaży. Była to jednynie formalność, jeśli na Ziemi nic nie znaleziono, to tym bardziej na Marsie nikt nic nie znajdzie ale w ten sposób SMC chciało podkreślić swą władzę. Żeby nikt nie mógł mieć wątpliwości. J.J. Wiliams porozumiał się z pionem celnym i ustalił, że Mahoney nie będzie musiał poddać się nieprzyjemnej procedurze kontroli. Kosztowało go to dwie butelki whiski ale chciał, żeby gość mógł czuć się jak najlepiej. Celnicy, tak jak Wiliams, byli pracownikami SMC, w odróżnieniu jednak od kolegów ze służb bezpieczeństwa nie potrafili być milsi niż więzienne drzwi. Gdy podróżni weszli do hali przylotowej, jak zwykle zrobiło się gigantyczne zamieszanie. Przygotowanych było 26 stanowisk kontroli, jedno dla każdej litery alfabetu. Oczywiście powodowało to korki w jednych kolejkach i pustki przy innych stanowiskach. Celnicy mieli na tyle ograniczoną wyobraźnię, że nie potrafili wpaść na pomysł likwidacji pewnych liter