... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
I czy przez ten czas zginęło co w domu? - Nie o jednej sakiewce ja myślę - rzekł Bogumił ponuro. - Ale on mnie dał słowo, że jej nie wziął. I czy zresztą nie słyszę ciągle wyrzekań na niego, że kłamie. - Kłamie - rzekła i łzy trysnęły jej z oczu - bo nikomu nie ufa. Mnie zawsze powie prawdę. I żebyś ty był wtedy nie skłamał o sakiewce, że ją znalazłeś, to ja bym była dowiedziała się prawdy. I nagle zaczęła wyliczać i opowiadać, jakimi byli w jego wieku inni chłopcy. Jakie rzeczy robili, a wyrośli na szlachetnych, porządnych ludzi. Im więcej mówiła, tym większą potwornością zdawały się jej te wszystkie podejrzenia. - I jeszcze kogo tak skrzywdzić - mówiła - ale takiego chłopca! Przyznaję, że jest on lekkomyślny. Ale żadne z moich dzieci nie jest takie dobre, takie serdeczne jak on. Żadne, a żadne. I przecież to jeszcze małe dziecko. Mówiąc to czuła w sobie jakby zdrożną, a zastraszająco lubą gotowość, by świat cały i siebie do reszty obedrzeć z radości i ze złudzeń i by w gwiaździsty ten płaszcz przyodziać syna, Tomaszka. Wstrząsnęła się od przedsmaku nadciągania nowej nieszczęśliwej miłości, od naocznego jakby ujrzenia cierpień, które może mieć sobie zadane. Bogumił milczał zamyślony i słuchał, a po chwili przypomniał: - Sama przecież mówiłaś, że mnie już dawno ostrzegałaś. - Ostrzegałam, bo z tym się zgadzam, że dziecko jest opuszczone i zaniedbane. Nie ma dwu zdań, że trzeba dać na niego większe baczenie - i że to jest zadaniem ojca. Bogumił poczerwieniał. Tak, od wczoraj już wie, że nie spełniał jak się należy swych zadań ojca. - Co on po całych dniach robi? - pytał zawstydzony, że wydaje wyroki, a w gruncie rzeczy wie tak mało o życiu swego syna. Pani Barbara opowiedziała szczegółowo jedno po drugim. Tomaszek w domu nie bywa prawie nigdy. W święta i wieczorami siedzi zawsze w czworakach. Resztę czasu spędza na polu i w podwórzu. Najlepiej lubi jeździć. Na koniu jeździ jak cyrkowiec. Matka nie może na to patrzeć. I w ogóle, jak tylko gdzie po co jadą, czy do żniwa, czy z grabiami albo z bronami, czy z workami do młyna, czy chociażby po wodę, to on zawsze albo na koniu, albo się jakieś koła pod nim kręcą. - Lepiej byłoby przy sobie więcej go trzymać. Ale czy dziecku na wsi można zabronić, żeby szło za ludźmi do roboty, w pole, w podwórze? To jego jedyna przyjemność. Jakie on tu może mieć inne rozrywki? Co innego w mieście, tam towarzystwo, gry, zabawy, ale tu? Najgorsze, jak myśli pani Barbara, to owo towarzystwo w czworakach. Nie ma ona nic przeciw tym ludziom - ale jeżeli kto ma słaby charakter, to niczym dobrym w tej sferze nie nasiąknie. - A w jakiej nasiąknie? - pytał Niechcic zaczepnie. - Są jeszcze oprócz tego ludzie na świecie - rzekła ogólnikowo pani Barbara. Bogumił się zamyślił. Był zdania, że jego dzieci mają żyć z każdym, i wcale się nie gniewał, kiedy chodziły do ludzi na czworaki. Lecz wobec tego, co zaszło, bał się już dla Tomaszka wszystkiego. Ludzie w czworakach są poczciwi, ale nikt się tam o to nie zabija, żeby przykładem świecić. - Trzeba będzie chłopca rzeczywiście zacząć trzymać przy sobie - rzekł pod wpływem tych myśli. - Dawno już na to czas - oświadczyła pani Barbara. Bogumił chciał coś jeszcze nadmienić, ale rozmowę przerwała im Felicja. - Proszę pani - odezwała się nadchodząc z głębi domu. - Może to lepiej już dzisiaj, chociaż i przy niedzieli, znieść z góry koszyk dla Agnisi i wszystko pomału przyszykować. - Prawda, na Boga, przecież my pojutrze odwozimy Agnisię do szkoły. 28 Bogumił przygotowywał się jednak do wielkiej, ciężkiej rozmowy, którą postanowił odbyć ze swoim małym synem. Lecz okoliczności, towarzyszące wyjazdowi Agnisi, zaprzątnęły niebawem cały dom i sprawiły, że się ta sprawa odwlokła, a wina Tomaszka pobladła i straciła cechy przykrej rzeczywistości. Domowy zamęt wsysał ją, rozpraszał i rozpylał, szczątki rozmowy sprzed dwu dni tułały się w pamięci Niechciców, jak bezkrwiste wspomnienia złośliwego snu. Przed wyjazdem całe rano Agnisia żegnała się ze wszystkim i ze wszystkimi. Po obiedzie ubrała się w nowy granatowy mundurek z plisowaną spódniczką i w kupiony w zeszłym roku płaszczyk. Urosła i trzeba było płaszczyk trochę podłużyć, ale w ogóle wyglądał niby nowy i pani Barbara mówiła: - Jak to dobrze, żeśmy go wtedy kupili. Teraz jakbyś znalazła. Wielkie, blade warkocze Agnisi, powiązane czarnymi morowymi wstążkami i przełożone do przodu, odbijały zachwycająco od ciemnej wełny płaszczyka. Tak przynajmniej zdawało się Bogumiłowi. Obchodził swoją córkę dokoła i oglądał wszystkie szczegóły nowego stroju. Bardzo mu się podobał marynarski kapelusz, który wielkim rondem okrążał twarz Agnisi. Podziwiał też nowe czarne pończochy, haftowany kołnierzyk i fartuszek z falbanką. Pani Barbara gorączkowała się tymczasem i nagliła, żeby się śpieszyć. - Teraz nie ma czasu na oglądanie, ubieraj się, mój złoty - prosiła podniecona. - Niech jeszcze pobędzie przez parę minut w domu. Podług mnie aż nadto wcześnie byłoby, gdybyśmy odwieźli ją jutro - mówił ojciec. - Lekcje się przecież zaczynają pojutrze. Ręczę, że Agnisia przyjedzie pierwsza. Ale pani Barbara nie dowierzała temu, że lekcje mają się zacząć pojutrze. A nuż się przesłyszała, a może pomylili się w ogłoszeniu i zaczną się jutro? Lepiej zawczasu być na miejscu. Wyjechali tedy w jakiś czas po obiedzie i o czwartej koła ich zadudniły głucho po moście, za którym skręca się na Dziadowe Przedmieście. Słońce stało już nisko i na tle jaskrawych jego blasków ceglany kościół Kanoników zdawał się fioletowy