... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Kurniawa ustała, ale opad śnieżny jeszcze sypał. Wietrzyk -jeśli i był -to lekki i... od choiniaku, gdzie istotnie zaległ Czarny Bas z Burym Zakonem. Przyjemnie było zbliżać się ku podejrzanemu miejscu pod wiatr. Szli olszynką, szli - droga, a raczej bezdroże, było więcej, niż ciężkie -;ile wokół miękko, ciepło, głucho, jak w nagrzanej wacie; obaj stawiali nogi wolno, ostrożnie, bez najmniejszego odgłosu. Tam, gdzie wpadała w rzekę Czeremszynka, splatało się ze sobą kilka swierczków, zbitych w małą wysepkę; stanowiła ona jak gdyby ostatni przyczółek łowiecki, wysunięty ku ciemnemu borowi za rzeką, niby groźna, czarna pięść: przyczółek myśliwców korejniackich, wśród których dwaj byli sobie „wcale-a-wcale". Teraz skorzystał z niego Kondrat-Kondratowicz, łowca-gość, ze swym samozwańczym pomocnikiem. Gdyby przeprowadzić z ostoi Burego Zakonu linię prostopadłą w poprzek rzeki Czeremchy, opisany bunkier wypadłby grubo jriżej tej kreski w kierunku dolnego jej biegu. Dobrze leżał: chodziło o to, by jak najszybciej dotrzeć do drugiego brzegu, a tam właśnie rzeka się zwężyła i bliski las na niestromym wybrzeżu wróżył z miejsca dobrą kryjówkę. Tamtędy zbliżając się ku wilczemu legowisku, można było rabusiom odciąć drogę do puszczy i co najmniej parkę rozłożyć na śnieżku, gdyby swoim zwyczajem rwały pędem ku większemu kompleksowi leśnemu. - A-u... zawyjecie wy, psubraty, w kułak! - rokował swemu Aniołkowi pomyślność stary wilczarz. Bukowski, jakby zgadując jego ambitne myśli, zatarł nerwowo ręce. - Co... zimno? - bodnął go szturchańcem łowca. - Z gorączki aż trzęsie - szczerze podzielił się swym nastrojem parob-czak. - Trzymaj się, bo wilki przepadają za galaretą. Chociaż stary tropiciel znał nieźle tutejsze „chody" nadczeremszań-skie, to jednak z zachwytem można było się przyglądać przewodnictwu Bukowskiego; naprawdę, doskonale, że wysłuchał jego prośby. Minąwszy świerkową kępę, chłopak ruszył przodem. Już wszedł na 66 67 lód; nie było jednak tego znać, bo gruby śnieg nawatolinował zamarzniętą rzekę. Rzecz jasna: były mrozy, więc lód na pewno skuty, ale... komu życie niemiłe? Szłoby się wolniej, wypatrując, macając - a tak, to prujesz za tym „czarcionkiem", jak w dym! Hu, hu, wyrośnie z niego też niezły kawał włóczystrzelby... Niech rośnie, leśnego chleba starczy! Szedł chłopak, szedł... raptem stanął! Pochylił się nad czymś, pomacał, odskoczył w tył jak oparzony. - W Imię Ojca...! - Cóż tam? - Kondratowicz błyskawicznie skierował w miejsce, skąd uszedł chłopiec, wylot swojej rusznicy. - Siedzi nad przeręblą. - Kto? Duch? Tak... uciekaj! Wysunął się naprzód. Dotarł do ciemnej przerębli, w której z cicha chrzęścił ziarnisty, lodowaty krupnik, nad otworem oczy łowcy wyodrębniły szaro-białą sylwetkę jakiegoś zwierza. Była większa niż największy wilk, wyolbrzymił ją opad. Wilczarz odważnie doszedł do tajemniczego stworzenia; za moment znalazł się już tak blisko, że... bodnął „czorta" lufami! Zimny dreszczyk biegł mu po krzyżach, gdy podchodził, ale zwierz się nie ruszał; bezruch to , śmierć; nie było czego się obawiać. - Zdejm czapkę i zmów Anioł Pański - wyładował swój dreszcz na| młodziku. Szurnął po ośnieżonym chochole kolbą, butem, klepnął go po łbie lewą J rękawicą. „Wilczy duch" przemienił się w średniego basiora. - Aaaa... - buchnęło z parą oddechu zdumienie parobczaka i -ulga. Bukowski zbliżył się szybko, zgiął nad łupurem, do reszty strzepnął zeń śnieg, obejrzał, obmacał - okazywał w tym wszystkim jakąś gwałtowną gorliwość, jakby chcąc zatuszować poprzedni swój nastrój. Wilczarz rzucił okiem na śnieg, dostrzegł pomimo nocnej szarugi, przymżonej dość gęstym śniegiem, plamę posoki, ściekającej aż do przerębli; dostrzegł wyłuskane bebechy. - Nieźle jego oprawili, hu-hu! - A czegóż on nad przeręblą, co... Dziadzińka? - Nie wiesz? Na rybę przyszedł. Na szczupaki. Tak - spoważniał, oglądając zwierzę - widać dogrzali mu kamraci, wygryźli z watahy. Odwlekli psa od przerębli, podepchnęli pod najbliższy świerk, ominęli zamarzający otwór na rzece i cichutko poszli ukosem na drugi brzeg. 68 Po kilkunastu minutach na tyle zbliżyli się do celu, że zamajaczył przed nimi w ruchliwej masie śnieżnej ciemnawy zagajnik. Był na lewo, coraz bardziej na lewo. Kondratowicz nie czekał. Przełożył strzelbę do lewej ręki, sięgnął do kieszeni kożucha, wydobył kamień, zamachnął się, jak do rzutu granatem, i z całej siły cisnął nim w jedliniak