... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Przez chwilę dokoła panowała głęboka cisza, i nagle Lady Jondra zakrzyknęła. — Zurat! Tamal! Naprzód! Junio! Nadaj rytm! Włócznicy wyprostowali się, a dobosz zaczął uderzać pałeczkami w werbel. Po chwili orszak ruszył dalej. Jondra przejechała mimo, wyprężona jak struna, lecz jej oczy niemal mimowolnie odszukały spojrzeniem potężnego Cymmerianina. Jadący obok niej mężczyzna perorował coś zawzięcie, ona jednak zdawała się go nie słuchać. Wtem obok Conana pojawiła się gromadka bosonogich ulicznych łobuziaków w obszarpanych tunikach, które już dawno utraciły naturalne barwy. Przywódczynią grupy była dziewczynka, w wieku wszelako, który nie pozwalał jeszcze domyślać się na pierwszy rzut oka jej płci. Była o pół głowy wyższa od pozostałych. Podeszła do potężnego barbarzyńcy, przyglądając się mijającym go łowcom. Ujrzała psy do polowań na lwy, wielkie warczące brytany w nabijanych kolcami obrożach szarpiące się dziko na grubych, skórzanych smyczach. — Taki pies mógłby odgryźć ci nogę — powiedziała. — Kto nam zapłaci, gdy będziesz konał z grotem włóczni w trzewiach? — Jeśli ją znajdziesz, otrzymasz zapłatę, Laeto — odparł Conan. Ulicą przenoszono właśnie trofea z polowania: skóry lwów i lampartów, wielkie rogi antylop i czaszkę dzikiego bawołu z rogami szerokości i długości męskiego ramienia, dzierżone wysoko w górze, by mogła je podziwiać zebrana dokoła gawiedź. Dziewczyna spojrzała na niego z pogardą. — Nie wyrażam się jasno? Odnaleźliśmy tę dziewkę i domagamy się dwóch sztuk srebra. — Najpierw muszę się upewnić, że to ona. Nie było to pierwsze doniesienie o Tamirze. W jednym przypadku okazało się, że chodziło o kobietę dwakroć starszą od Conana, w drugim o ślepą na jedno oko pomocnicę druciarza. Orszak Jondry minął barbarzyńcę, ze swymi psami gończymi i ciągniętymi przez woły wozami, a tłum, który rozstąpił się by dać mu przejście, ponownie wyległ na ulicę. — Zaprowadź mnie do niej — rzekł Conan. Laeta sarkając ruszyła w głąb ulicy, gromadka zimnookich obszarpańców otaczała ją jak straż przyboczna. Cymmerianin wiedział, że pod tymi łachmanami skrywane były noże, co najmniej jeden, a prawdopodobnie kilka. Dzieci ulicy preferowały ucieczkę, lecz przyparte do muru potrafiły być groźne niczym stado szczurów. Ku zaskoczeniu Conana jęli oddalać się od Pustyni, zapuszczając się tym samym coraz dalej w głąb dzielnicy rzemieślników. Powitał ich brzęk młotów kowali, smród bijący z kadzi farbiarzy i żar od ognia buzującego w niezliczonych piecach. W końcu dziewczyna przystanęła i wskazała na kamienny budynek, gdzie z łańcuchów zwieszał się szyld w kształcie lwa, pomalowany na czerwono, lecz bez zbytniego entuzjazmu, i chyba dość niedawno, gdyż farba nie zdążyła jeszcze zniszczyć się i wyblaknąć. — Tam? — spytał podejrzliwie Conan. Karczmy przyciągały najróżnorodniejsze indywidua całymi stadami, lecz złodziejka nie była raczej mile widzianą osobą wśród farbiarzy, kowali i druciarzy. — Tam — potaknęła Laeta. Przygryzła wargę i westchnęła. — Zaczekamy tu na ciebie, wielkoludzie. Na zapłatę. Conan ze zniecierpliwieniem pokiwał głową i otworzył drzwi karczmy. Oberża „Pod Czerwonym Lwem” wyglądała wewnątrz inaczej niż większość takich przybytków. W nieokreślonej przeszłości musiał tu wybuchnąć pożar, który spustoszył wnętrze lokalu i spowodował zawalenie się parteru do piwnic. Lokalu nigdy już nie odbudowano w pierwotnej postaci. Miast tego wewnątrz budynku wzniesiono rozległy balkon, a izbę kominkową utworzono w dawnej piwnicy. Nawet w najgorętszy, najbardziej słoneczny dzień, w izbie kominkowej karczmy panował przyjemny chłód. Stając przy balustradzie balkonu Conan przepatrzył pospiesznie wnętrze karczmy, usiłując wychwycić wzrokiem smukłą kobiecą postać. Spośród kilku mężczyzn przebywających na balkonie kilku popijało z kufli, inni zaś wykłócali się z nierządnicami o zapłatę za czas spędzony w ich towarzystwie, w pokojach na piętrze. Przy stołach poniżej siedzieli garncarze z ramionami pokrytymi resztkami zaschniętej gliny, kowale w skórzanych fartuchach i czeladnicy w tunikach pstrzących się różnobarwnymi plamami. Wszechobecne nierządnice, w jedwabnych zakrywających mniej więcej tyle samo wdzięków co u ich konkurentek z Pustyni, stąpały miękko między stołami, lecz Cymmerianin zgodnie ze swymi przypuszczeniami nie zdołał dostrzec w izbie innych kobiet. Zadowolony, że Laeta pomyliła się albo zełgała, ruszył w kierunku drzwi. Kątem oka dostrzegł krępego, ogorzałego garncarza z piersiastą nierządnicą gładzącą go po włosach. Garncarz właśnie odwrócił wzrok od swego łupu, by zerknąć z zaciekawieniem w dół, poniżej miejsca gdzie stał Cymmerianin. Inny mężczyzna, który odłożył skórzany fartuch na blat, a rozchichotaną dziewkę nierządną trzymał na kolanach, przerwał pieszczoty, by uczynić to samo. I jeszcze jeden. Conan wychylił się przez barierkę i zobaczył siedzącą poniżej Tamirę, skromnie odzianą w bladoniebieską szatę. Jej twarz lśniła dziewiczą świeżością. Podniosła do ust drewniany kubek. Wypiła, westchnęła, odstawiła kubek na stół do góry dnem, co było sygnałem dla usługujących tu dziewek, że pragnęła ponownego jego napełnienia. Conan uśmiechnął się i wyjął zza pasa płaski nóż do rzucania. Jeden ruch ręki i czarne ostrze drżąc wbiło się w dno kubka. Tamira drgnęła. Jej cała postać znieruchomiała. Chociaż koniuszkami palców lewej ręki bez przerwy bębniła w blat stołu. Uśmiech Cymmerianina przygasł. Mamrocząc pod nosem barbarzyńca jął schodzić po schodach do izby. Zanim dotarł do stołu Tamiry, czarny nóż do rzucania zniknął. Conan zignorował zaniepokojone spojrzenia mężczyzn siedzących w pobliżu. — Kosztujesz mnie osiem sztuk złota — zabrzmiały jego pierwsze słowa. Kąciki ust Tamiry uniosły się w górę. — Tylko tyle? Lady Zayella zapłaciła mi czterdzieści