... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
— Ależ wiem doskonale — upierał się stary Nelson coraz rozpaczliwiej, usiłował bowiem zagłuszyć wątpliwości powstające we własnej duszy. — Moja jedynaczka! w moim własnym domu! I ja miałbym nie wiedzieć! No, no, to by był ładny kawał, panie poruczniku! — Wygląda mi na to, że flirtuje zawzięcie — zauważył posępnie Heemskirk. — Pewnie są teraz razem — dodał i poczuł przejmujący ból, a usta jego złożone do szyderskiego uśmiechu, wykrzywiły się dziwnym grymasem. Udręczony Nelson machnął ręką. W gruncie rzeczy zgorszony był tym naleganiem i niedorzeczność Heemskirka zaczynała go nawet nudzić. — Hm, hm. Wie pan co, panie poruczniku, niech pan pójdzie do domu i wypije przed obiadem kieliszek dżinu z kropelkami. I niech pan każe poprosić Freję. Muszę przypilnować, żeby uprzątnięto na noc tę resztę tytoniu, i przyjdę natychmiast. Heemskirk nie okazał się nieczułym na tę propozycję. Odpowiadała jego skrytej tęsknocie, która jednak nie była tęsknotą za dżinem. Stary Nelson krzyknął jeszcze za nim troskliwie, aby się rozgościł jak u siebie w domu; tam na werandzie stoi pudełko z cygarami . Stary Nelson miał na myśli zachodnią werandę, która stanowiła zarazem salon i była zaopatrzona w zasłony z łupanego rattanu w najprzedniejszym gatunku. Wschodnia weranda, służąca do osobistego użytku Nelsona, to jest do wydymania policzków, tudzież do innych oznak kłopotliwych rozmyślań, miała grube zasłony z żaglowego płótna. Północna zaś weranda właściwie wcale za werandę uchodzić nie mogła. Podobniejsza była do długiego balkonu. Nie miała połączenia z dwiema pozostałymi i dostęp do niej był tylko od wewnątrz, przez środkowy korytarz. Wskutek tego odosobnienia stanowiła zakątek odpowiedni dla dziewczęcych rozmyślań i słów — pozbawionych na pozór związku — słów, które, krążąc między młodzieńcem a dziewczyną, nabierały wielorakiej, nadzmysłowej treści. Owa północna weranda opleciona była pnącymi roślinami. Przylegał doń pokój Frei i na niej właśnie urządziła sobie dziewczyna rodzaj buduaru, gdzie stały trzcinowe fotele i sofa. Na owej sofie siedzieli oboje z Jasperem tak blisko siebie, jak tylko na to pozwalała niedoskonałość tego padołu, gdzie jedno ciało nie może znaleźć się naraz w dwóch miejscach, ani też dwa ciała nie mogą, znaleźć się jednocześnie w jednym i tym samem miejscu. Siedzieli tak przez całe popołudnie i nie mogę powiedzieć, żeby ich rozmowa pozbawiona była treści. Miłości Frei kryła w sobie rozwagę i troskę, aby Jasper w błogim zachwycie nie roztrzaskał sobie serca o jakieś niepowodzenie; dlatego też mówiła z nim zawsze trzeźwo i powściągliwie. On zaś — nerwowy i porywczy z dala od niej — w jej obecności wydawał się zawsze jakby pochłonięty namacalnością jej istnienia, tym wielkim cudem rzeczywistej, dotykalnej miłości. Był dzieckiem starego ojca i stracił wcześnie matkę; za młodzieńczych lat wygnano go na morze, aby się go pozbyć — i rzadko kiedy miał okazję doświadczać czyjejś tkliwości. Na tej zacisznej, oplecionej listowiem werandzie, późnym popołudniem, trzymając w dłoniach ręce Frei, całował je na przemian, a ona uśmiechała się, spoglądając na jego głowę ze zrozumienia żalem. W tej samej chwili Heemskirk zbliżał się od północy do bungalowu. Antonia pełniła straż z tej strony, lecz wywiązywała się z zadania dość niedbale. Słońce już zachodziło; wiedziała, że jej młoda pani i kapitan „Bonita” mają za chwilę się rozstać. Chodziła tu i tam po mrocznym gaju z kwiatem we włosach, nucąc coś półgłosem, gdy nagle porucznik ukazał się zza drzewa tuż przy niej. Skoczyła w bok jak spłoszona łania, lecz Heemskirk, który zrozumiał jasno rolę odgrywaną przez dziewczynę, rzucił się na nią i, schwyciwszy za ramię, przycisnął grubą łapę do jej ust. — Piśnij tylko, a kark ci skręcę. Te obłędne słowa sterroryzowały dziewczynę najzupełniej. Heemskirk dostrzegł był wyraźnie na werandzie złotą główkę Frei w bezpośredniej bliskości drugiej głowy. Powlókł nie stawiającą oporu dziewczynę okólną drogą aż do podwórza i pchnął ją z pasją w stronę bambusowych szałasów dla służby. Antonia rzeczywiście była dla Frei niby wierna pokojówka z włoskiej komedii, lcze Heemskirk tak ją nastraszył, że bez jednego słowa rzuciła się do ucieczki przed tym grubym, krępym, czarnookim mężczyzną, który wpił w nią palce okrutne jak kleszcze. Gdy ubiegłszy dobry kawał, przystanęła, dygocząc z przerażenia, czuła mimo wszystko, że śmiech ją chwyta. Obejrzała się z daleka i zobaczyła Heemskirka wchodzącego od tyłu do bungalowu. Wnętrze domu podzielone było przez dwa korytarze, przecinające się w samym środku. Mijając to miejsce, Heemskirk zwrócił głowę na lewo i posiadł dowód „flirtu” tak jaskrawo sprzeczny z zapewnieniami starego Nelsona, że zachwiał się na nogach i krew mózg mu zalała. Dwie białe postacie, widzialne pod światło najdokładniej, stały w pozie nie pozostawiającej żadnych wątpliwości. Ramiona Frei otaczały szyję Jaspera. Ich twarze — jedna nad drugą, — złączone były charakterystycznie. Heemskirk szedł dalej korytarzem, dusząc się wprost od przekleństw tłoczących mu się do gardła, aż wreszcie, znalazłszy się na zachodniej werandzie, zawadził na oślep o jakieś krzesło i padł na fotel, jak gdyby mu nogi podcięto. Zanadto się przyzwyczaił myśleć o Frei, jako o swojej własność”. „To tak zabawiasz swoich gości — ty… ty — „myślał, rozwścieczony do tego stopnia, że nie umiał znaleźć dostatecznie haniebnego wyzwiska. Freja usiłowała rozluźnić uścisk Jaspera i cofnęła głowę