... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Nie mogę dać panu rewolweru... – Stwierdzenie szeryfa nie zabrzmiało już tak kategorycznie jak poprzednio. – No dobra. W takim razie sam wyjmę go z pańskiej kabury – rzekł Ken. – A jeśli przez pański opór zmitrężę za wiele czasu, będzie pan miał na sumieniu zakładników, których podobno chce uratować. Mówiąc, Ken nie przestawał zbliżać się do Goodwina, którego oczy stawały się coraz większe. Widać było, że nie wie, co zrobić. – Niech się pan zatrzyma, kapitanie! – powiedział piskliwie. Dzieliły ich już najwyżej trzy kroki. – Kapitanie, niech pan posłucha... – To nie jest dobry pomysł, Gary. Igrać z trupem, który i tak nie ma już nic do stracenia. Pozostały dwa kroki. Od strony gulfstreama dobiegł ich głos Kat: – Ken? Zdenerwowany zastępca szeryfa obejrzał się na nią, potem przeniósł spojrzenie na Kena, oblizując przy tym wargi. Ken kątem oka zobaczył Kat szybko schodzącą po schodach. Nagle znalazł się oko w oko z przerażonym szeryfem. – Mamy chyba około dwudziestu sekund – powiedział. – Nadal chce się pan spierać? Gary splunął w bok, potrząsając głową. Potem spojrzał na swoje prawe biodro. – Bierz to. Szybko. I... wracaj do tego swojego radia. Ken sięgnął prawą ręką i wyciągnął z kabury rewolwer. Potem odwrócił się i szybko poszedł do nadajnika. Wcisnął jeden z guzików i odwrócił się. Zobaczył Kat stojącą przy Garym. – Zegar zatrzymany – ogłosił, podnosząc nadajnik nad głową. – Zostało osiem sekund. – Ken! – krzyknęła Kat, odgarniając włosy z czoła. Stała nie dalej niż dziesięć metrów od niego. – Tak? Macie go? Pokręciła niechętnie głową. Ken spojrzał na zegarek, a potem znowu na nią. – Zostało szesnaście minut. – I co potem? Załóżmy, że zajmie nam to trochę więcej czasu... Pokręcił głową. – To ostateczny termin. Nie podlega negocjacjom. – Chcesz Bosticha, tak? Nagły podmuch wiatru potargał włosy Kat. Przyglądał się jej, gdy próbowała prawą dłonią je opanować. – Wiesz, że chcę Bosticha. Chcę, żeby się przyznał. Muszę doprowadzić do skazania Lumina. Dobrze o tym wiesz. – Jeśli dasz mi trochę czasu, załatwię Bosticha. Zgadzam się, że on kłamie. Ken rozejrzał się. Opróżniona cysterna już odjechała, a te piętnaście tysięcy funtów paliwa, które już wlano, mogły mu pozwolić na dwie i pół godziny lotu. Spojrzał na rewolwer odebrany szeryfowi, który opuścił już ręce na biodra i stał teraz tuż za agentką FBI. – Nie żartuję, Ken – powiedziała Kat. – Wiem o przesłuchaniu i o tym detektywie. Jestem przekonana, że Bostich kłamie. Ale jeśli nie będę mogła z nim osobiście porozmawiać, nie zdołam tego udowodnić. Ruszyła w jego kierunku takim samym wolnym i równomiernym krokiem, jakim wcześniej on zbliżał się do Goodwina. – Co proponujesz? – zapytał. – Daj mi szansę. Pozwól wejść na pokład i przesłuchać Bosticha. On mnie nie lubi, ja nie lubię jego, zobaczymy, co z tego wyjdzie. Dobrze? Jeśli to nic nie da, wyjdę z samolotu. Możesz mnie wyrzucić w każdej chwili; wtedy wrócę na gulfstreama i będę z tobą rozmawiać przez radio. Może być? – Znasz ostateczny termin. Kiwnęła głową. – Dobrze, ale co potem? – zapytała łagodnie. – Wysadzisz wszystkich w powietrze, jeśli nawet będzie jeszcze szansa na zwycięstwo? To kapitulacja. – Mam lepszy plan – powiedział. – Nie dziwi cię, że pozwoliłem ci dojść aż tutaj? – Nie – odparła. Dzieliło ich kilka kroków. – Nie pomyślałaś o swoim bezpieczeństwie? Mam bombę i rewolwer, jestem zdesperowany i niebezpieczny jak diabli. Jesteś aż tak odważna? Roześmiała się krótko i na chwilę odwróciła wzrok, nim znowu spojrzała mu w oczy. – Odważna? Chyba żartujesz. Kolana mi się dosłownie trzęsą. Boję się ciebie śmiertelnie, ale nie mogę z tobą porządnie porozmawiać przez radio i nie mogę też w ten sposób przesłuchać Bosticha. Niezależnie od twojej opinii o tym, co próbuję zrobić, chcę pomóc ci znaleźć mordercę córki i skończyć tę... tę... aferę. Uśmiechnął się, gdy zatrzymała się tuż przed nim z rękami splecionymi na piersiach. – Chyba – ciągnęła Kat – zawsze ślepo ufałam pilotom. Możesz mnie uważać za głupią, ale gdy zapinam pasy w rejsowym samolocie, towarzyszy mi ta durna myśl, że kapitan na pewno nie ma zamiaru mnie uprowadzić. – To dziwne! – powiedział Ken, odwracając wzrok, by spojrzeć na niebo po lewej stronie. Potrząsnął głową. – Naprawdę dziwne. – Hej, to ty grasz – powiedziała. – Ja tylko tańczę... Popatrzył jej w oczy. Uśmiech już zniknął z jego twarzy. – Kat, nie myśl nawet przez chwilę, że nie wiem, o co ci chodzi. – A o co mi chodzi, Ken? – Jesteś agentką FBI, mimo delikatnej kobiecej figurki. Przecież wiem, że jesteście szkoleni, żeby zabijać tych, którzy robią to, co ja teraz. Roześmiała się krótko. – Czym niby miałabym cię zabić? Gołymi rękami? Nie zdążyłabym nawet złapać cię za szyję. – Mimo to trzymaj ręce tak założone. – Dobrze, dobrze. Masz rację. To mogłaby być śmiercionośna broń. Uśmiechnął się wbrew sobie. – Próbujesz mnie oszukiwać, młoda damo. – Naprawdę nie, Ken! – Chcesz, żebym uwierzył, że podejrzewasz Bosticha, ale nie wierzysz w to, że on kłamie. Potrząsnęła głową. – Nieprawda. Jest coś w głosie tego człowieka, co każe się go bać. – Jest zwykłym nadętym bubkiem. – Ken, pozwól mi spróbować. Proszę! Wyjdę natychmiast, kiedy stwierdzisz, że to nic nie daje. Patrząc jej w oczy, zastanawiał się, czy jest jakiś sposób, żeby mając ją na pokładzie zachować przewagę. Uniósł lufę rewolweru i wymierzył w powietrze nad głową Kat. Równocześnie wskazał podbródkiem samolot. – W porządku. Możesz się przyłączyć. Przechyliła głowę na bok, jakby zaskoczona jego przyzwoleniem. – To znaczy, że mogę wejść? Ken pokręcił głową. – Nie, agentko Bronsky. To znaczy, że właśnie została pani zakładniczką. Rozdział dwudziesty pierwszy POKŁAD AIRBRIDGE 90, TELLURIDE; GODZ. 15.30 Przez kilka minut po wyjściu kapitana z kokpitu Bostich siedział bez ruchu, naciągając ile sił pasy naramienne i wsłuchując się w dźwięki dobiegające zza zamkniętych drzwi. Kiedy po hałasach towarzyszących otwarciu przednich drzwi samolotu usłyszał stłumione głosy na zewnątrz, doszedł do wniosku, że Wolfe opuścił samolot. Problem detonatora wydawał się dość prosty. Gdyby udało się jakoś zablokować pasy, bez znaczenia byłoby, gdzie znajduje się sam Bostich – przycisk i tak pozostałby wciśnięty. Lewą dłonią trzymał pasy pośrodku ich długości, a prawą powoli, ostrożnie obwiązywał je wokół uchwytu pod oknem drugiego pilota