... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Jestem wam obu dozgonnie wdzięczny. – Samorty wstał. – A teraz przepraszam; mam dziś służbę. Antanio! – zawołał. – Podajcie mi zbroję! – Tak, książę – odpowiedział mu głos z wnętrza domu i chwilę później dwóch mężczyzn wyszło na atrium, uginając się pod ciężarem pancerza. Pomogli Samorty’emu założyć kirys z brązu, przewiesili mu przez ramię miecz ponad dwa razy dłuższy od noży, które nosili rodowi, i podali hełm. – Straż gotowa? – Tak, książę. Czekają przy bramie. – Pancerze wyszykowane? – Tak, książę. – Świetnie. – Samorty zwrócił się do gości: – Bawcie się dobrze. Gdybyście czegoś chcieli, proście śmiało. Wrócę późno, Rawando. Mam dwie warty jedną po drugiej. – Szkoda. – Wcale jej nie szkoda – wyszeptała Shanda. – I tak go nie lubi. – A ty? – spytał Whandall. – Samorty nie jest taki zły. Po tym, jak mój ojciec zginął w Pożodze, był bardzo miły dla mojej matki. Ile nowego się dowiedział! Książętom, którzy kierowali rozdawaniem prezentów na Dzień Matki, kończyły się zapasy. Potrzebowali wody. Whandall nigdy dotąd nie myślał o kłopotach z wodą. Ludzie korzystali ze studni, od czasu do czasu brali wodę z rzeki, z fontanny na Placu Pokoju... Zdarzało się, że studnie prawie wysychały. Woda rzeczywiście była ważna, ale nie słyszał o nikim, kto mógłby jej rozkazywać. A ten czarodziej kiedyś już sprowadził wodę i teraz był mile widzianym gościem książąt. Dlatego że władał magią? Czy raczej dlatego, że dał im wodę? Jak w ogóle można zostać księciem? – Czy twój ojciec też był księciem, Shando? – Tak. Nazywał się Horthomew. Był politykiem i oficerem straży, tak samo jak Samorty. – Jak zginął? – Nie wiem. ROZDZIAŁ 5 Kiedy zrobiło się jasno, Whandall wyszedł z pokoju i stanął pod drzwiami Shandy. Czas okropnie mu się dłużył, chociaż kiedy wyszła do niego, słońce wciąż stało nisko na wschodnim niebie. Przestępował chwilę z nogi na nogę, aż wreszcie wykrztusił: – Chce mi się siku i nie wiem, gdzie, i... Shanda zachichotała. – Mówiłam ci przecież: na końcu korytarza, pod schodami jest specjalny pokój. Nie pamiętasz? Nie pamiętał, a już na pewno nie rozumiał. Podziękował i pobiegł w stronę schodów. – Zamknij drzwi, jak już będziesz w środku. Pokój pod schodami miał drzwi zamykane na skobelek i okna tak wysoko umieszczone, że Whandall nijak nie mógł przez nie wyjrzeć. Strumień wody tryskał ze ściany do misy umieszczonej na wysokości jego piersi, a z niej przelewał się do stojącego na podłodze koryta. Wszystko było czyściutkie i wcale brzydko nie pachniało. Kiedy Whandall wyszedł, pod drzwiami czekał już jakiś mężczyzna: miał zaokrąglone uszy nierodowego i przypominał człowieka, który poprzedniego wieczoru przyniósł Samorty’emu zbroję. Nie odezwał się do Whandalla. Śniadanie zjedli w kuchni. Serana zajęła się nimi i wcale nie wyglądała na zdziwioną, że Whandall jeszcze jest w domu. – Idziemy się pobawić w dużym parku – oznajmiła Shanda. – Powiesz o tym pannie Batty? Serana chrząknęła z dezaprobatą. – Na pewno powiem pannie Bertranie, że tak ją nazwałaś – stwierdziła, chociaż ton jej głosu zdawał się mówić coś wręcz przeciwnego. – Zrobię wam jakieś drugie śniadanie; będziecie głodni. A na obiad wróćcie do domu. Wyszli na podwórko, gdzie suszyło się pranie i Whandall odciął sobie kawałek sznura. Zarzucił go na gałąź przy murze ogrodu i powiązał na nim supły, żeby łatwiej wspiąć się na górę. Od razu poczuł się bezpieczniej – kiedy znajdzie się za murem, w gąszczu, nikt go nie znajdzie. W każdym razie nie bez pomocy magii. Książęta znali się na magii; wszyscy tak mówili. Książę Qirinty sprawił, że pełne herbaty kubki tańczyły w powietrzu, a potem z niczego wyczarował sztylet, ale to właśnie on żalił się, że nie władają prawdziwą magią. A przecież piec był magiczny. Whandalla od tego wszystkiego rozbolała głowa. Dowiedzieć się czegoś – to jedno; ale zrozumieć – to zupełnie co innego. Wspiął się po linie na gałąź, a gdy się odwrócił, ujrzał, że Shanda próbuje wejść za nim. Kiepsko jej to szło. – Pomóż mi – poprosiła. Podał jej rękę i wciągnął na gałąź. Rozejrzał się. Jeden z mężczyzn z łopatami widział, jak wchodzą na drzewo, ale niewzruszony wrócił do pracy. – Będę mogła tędy wrócić? – Nigdzie nie idziesz. – Właśnie że idę. – Gąszcz jest naprawdę niebezpieczny, Shando. Jeżeli stanie ci się krzywda, twój ojczym mnie zabije. – Nic mi nie będzie, jeśli pokażesz, co mam robić. – Nie. – Whandall przeczołgał się po gałęzi za mur. Shanda pełzła tuż za nim. – Nie – powtórzył, chociaż wiedział, że niepotrzebnie się wysila. – Wróć i ściągnij linę – polecił dziewczynce. Przy samym murze rośliny były wątłe, lecz im bardziej się oddalali, tym krzaki rosły gęstsze i mocniejsze. Kilometr, dwa dalej zaczynał się prawdziwy gąszcz, a trzy kilometry stąd wznosiły się pierwsze sekwoje. – Są piękne – powiedział do Shandy. – Sama zobaczysz. Zauważył, że dziewczynka wcale nie próbuje unikać roślin. Zatrzymali się i pokazał jej książęcy całus, pokrzywy, cierniste krzaki i trzy gatunki rzepów. – Trzy liście – mówił. – Trzy liście i białe jagody, pamiętaj. I wcale nie rośnie tak spokojnie. Patrz. Dokładnie obejrzał leżący na ziemi patyk, podniósł go i potarł dłońmi. Potem złapał za drugi koniec i podsunął kij w stronę grubego pnącza. Kiedy zbliżył go na szerokość dłoni do rośliny, pnącze poruszyło się i otarło o niego. Pokazał Shandzie oleisty ślad na patyku. – Widzisz? Lepiej tego nie dotykaj. – Mogłabym umrzeć? – Nie, tylko byś okropnie spuchła. Samo pnącze może zabić, ale rzeczy, których dotknęło, są mniej groźne. Shanda nadal chciała iść za szybko