... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Jestem świadkiem celebrowanego z namaszczeniem nabożeństwa. Nie pozostaje nic innego, jak walenie się ze skruchą w piersi i z mocnym postanowieniem poprawy przyjęcie z radosnym sercem wyznaczonej pokuty. Nadstawiam łeb. Przychodzi moja kolej. Staję przed pielęgniarką, usilnie starając się uniknąć podpatrzonego u innych wyrazu wniebowstąpienia. Nawet nie wiem, czy mi się to udaje, bo sam nastrój tutaj jest mocny, zagęszczony, a ja zawsze byłam bardzo podatna na nastroje. Otrząsnęłam się jednak trochę i stanęłam na bardziej ziemskim gruncie, gdy po otrzymaniu już swojej pajdy chciałam oddalić się od stoliczka-wózka, za co zostałam ostro i wcale nie nabożnie skarcona. Znanym mi już skądinąd bezapelacyjnym tonem poproszono mnie o natychmiastowe zażycie lekarstw, na oczach pielęgniarki przy ołtarzu. Nie przewidziano widać w tym obrządku wagi samotnej kontemplacji. Więcej, oskarżono mnie nawet o zamyślanie przebiegłych sztuczek. Że niby tylko zamarkuję, a lekarstw nie przyjmę, pozbywając się ich przy najbliższej okazji. Pomysł nie byłby może i taki głupi, mając na uwadze dotychczasową skuteczność aplikowanej mi kuracji. Pielęgniarce jednak żadnych zastrzeżeń nie zgłaszam, rozwodzę się za to o potrzebie wzajemnego zaufania, o samoświadomości i własnym interesie. Ona na to jak na lato. Wciska mi w gębę garść pastylek, każąc je popić jakimś gorzkim i śmierdzącym świństwem. Mało się nie udławię i nie zakrztuszę, taka jest obcesowa, bez pardonu. Przełykam wreszcie i tylko patrzę, czy od razu na miejscu szlag mnie po tym wszystkim nie trafi. Albo apopleksja, z nerwów oczywiście. Strasznie nie lubię, jak ktoś traktuje mnie jak oszustkę i mnie opieprza, a do tego niesłusznie. Na uspokojenie najlepszy jest spacer. Przejdę się trochę przed snem. Wprawdzie wielką piechurką z natury nie jestem, ale mimo wszystko przesadnie nieruchawe życie, jakie tu prowadzę, zaczyna mi się mocno dawać we znaki. Bezustanne i bezczynne przesiadywanie w pokoju nawet dla leniwego piecucha i domowego gada jakim jestem, staje się wręcz nie do wytrzymania. Tak bardzo chciałabym móc gdzieś sobie wyjść, po prostu się przejść. Ale co zrobić? Na mocnych nie ma mocnych. Pozostaje tylko modlić się o anielską cierpliwość i póki co zadowolić się wewnętrznym korytarzowym bulwarem. Zaliczę w tę i z powrotem kilka rundek, dopiero się rozruszam i dotlenię. Może nareszcie będę mogła spać. Takich jak ja amatorów małego spacerku przed snem jest wielu. Korytarze są zaludnione, tyle że prawie każdy przemierza tę wieczorną promenadę sam. Ja wprost przeciwnie, mimo ewidentnego niepowodzenia w sali telewizyjnej, wciąż pełna jestem jak najlepszych chęci, aby z kimś porozmawiać, zawrzeć jakąś interesującą znajomość. Zawsze byłam bardzo towarzyska, nie widzę żadnego powodu, aby teraz nagle to zmienić. Nie dziczeje się przecież z dnia na dzień. Przyglądam się ludziom, których mijam. Oni na mnie nie patrzą. Za to ja obserwuję krytycznie, dociekliwie, zwracając uwagę już nie tylko na ich wygląd zewnętrzny, ich drogie przyodziewki i modne detale. Doświadczyłam już dzisiaj, jak samo powierzchowne spojrzenie bardzo może zmylić. Drugi raz nie dam się oszukać. Teraz już oceniam również zachowanie się, sposób bycia napotykanych ludzi, lustrująco wpatruję się w ich twarze. Zaczyna się od razu ciekawie. Pierwszą osobą, którą mijam jest stara, bardzo nieproporcjonalnie zbudowana, cała jakby pokurczona kobieta. Przy bardzo niskim wzroście, karygodna nadwaga, za to nogi i ręce cienkie jak patyki. To Arabka. Wygląd ma okropny, jedna wielka kupa nieszczęścia. Malutkie, czarne, dziko rozbiegane oczy, zamiast nosa otwarta dziura dochodząca niemal do zapadniętych, bezzębnych ust. Widocznie miała jakiś wypadek. Dostrzegam jeszcze z przerażeniem, że poza brakiem zębów nie ma także jednego ucha. Huśtanym, balansującym ruchem powolutku przesuwa się do przodu, coś tam do siebie bełkotliwie mrucząc. Przypomina mi okaleczoną wańkę-wstańkę. Strasznie mi jej żal, ale stanowczo i egoistycznie oceniam, że się absolutnie na moją koleżankę nie nadaje. Idę dalej i szukam dalej. W kąciku na podłodze w pozycji silnie skurczonej siedzi sobie młody mężczyzna. Ręce skrzyżował na piersi, nogi podkulił pod siebie. Ma bardzo miłą powierzchowność, bujne i zadbane, ogniste w kolorze włosy. Jednak widzę od razu, że i z nim nie uda mi się porozmawiać. Już ja znam dobrze i tę pozycję, taki wyraz twarzy i wygląd. Pełna serdecznego współczucia i szczerej życzliwości moja pamięć natychmiast przywodzi mi na myśl głęboko upośledzone dzieci, z którymi przez kilka lat pracowałam w specjalnym opiekuńczym zakładzie. On też, podobnie jak one będąc zmęczone lub czymś zdenerwowane, kiwa się nieustannie i miarowo by od czasu do czasu zgodnie z jakimś wewnętrznym rytmem mocno, z całej siły uderzyć głową w ścianę. Przy tym charakterystyczne wyciszone, lecz jakże żałosne zawodzenie, skomlący jęk wydawany odruchowo, jak gdyby mimo woli, a zaadresowany nie na zewnątrz tylko gdzieś w głąb siebie. Patrzę na młodego, przystojnego chłopaka i serce ściska mi się nad nim z żalu. Mocne to i niesprawiedliwe. Poruszona i przygnębiona ruszam dalej. Nareszcie coś się dzieje. Po przeciwnej stronie korytarza widzę grupkę osób prowadzących najwyraźniej żywą dyskusję. Nie słyszę jeszcze słów, dostrzegam tylko ich przekonujące gesty. Natychmiast decyduję, że przyłączę się do nich. Posłucham chociaż o czym rozmawiają. Muszę przełamać tę dziwną nieśmiałość, a raczej obawę przed nawiązaniem nowych kontaktów. Nie mogę zachowywać się jak zahukana gąska. Nie spędzę też całego tu pobytu zupełnie sama. Wystarczy zrobić tylko pierwszy krok. Trochę podobnie jak na jakimś wyjeździe czy wczasach. Początkowo sztywna kurtuazja i dystans, potem rąsia-rąsia, pierwsze pogaduszki, małe wspólne picie. Lody zostają przełamane, a później to już długie spacery, wesołe plażowanie, przegadane zwierzeniami noce i wielka wczasowa przyjaźń gotowa. Podchodzę, zbliżam się do dyskutującego grona. Staję jednak troszkę na uboczu, żeby się tak od razu nie narzucać, nie wpychać. I jest grupka ludzi. Stoją skupieni przy wysokiej, wielce dekoracyjnej palmie. Do mych uszu dochodzą pojedyncze, głośno wypowiadane przez nich słowa. Cała scenka jest też bardzo animowana. Dyskutanci są nad wyraz podnieceni, każdy żywo gestykuluje, przekonując widać o swoich racjach. Przyglądam się im, mocno już zaintrygowana. O czym też oni tak rozprawiają, czyżby się ze sobą kłócili?..