... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

” Znalazłem się na dole schodów nie zauważywszy nawet stopni, tak jakbym z nich spłynął. Najpiękniejszy dzień w moim życiu. Dzień objęcia komendy na statku jest niczym w porównaniu z tym. Naprzód dlatego, że się już nie jest tak młodym, a po wtóre wielu spośród nas, jak pan wie, już niczego więcej nie może się spodziewać. Tak, bez wątpienia to najpiękniejszy dzień w życiu, ale taki jest tylko ten jeden dzień. Potem następują najprzykrzejsze czasy dla aspiranta, który pragnąc zdobyć stanowisko oficera może się tylko wykazać świeżym, prosto z igły świadectwem. Dziwna rzecz, jak bezwartościowym okazuje się ten kawałek oślej skóry, dla którego zdobycia człowiek doprowadza się do takiego stanu. Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że świadectwo wystawione przez Ministerstwo Handlu nie robi jeszcze z nikogo oficera i że nieprędko, bardzo nieprędko to nastąpi. Lecz wiedzieli o tym szyprowie statków, których mordowałem prośbami o posadę. Teraz nie dziwię się im ani ich nie potępiam. Niemniej jednak to dla aspiranta niełatwa sprawa „znaleźć statek”… Mówił dalej, jak był zmęczony i zniechęcony tą lekcją rozczarowania, która tak szybko nastąpiła po najpiękniejszym dniu w jego życiu. Opowiedział nam, jak obszedł wszystkie biura okrętowe w City, gdzie od niższych urzędników otrzymywał formularze podań, które zabierał do domu i wypełniał wieczorem. Wybiegał z domu tuż przed północą i wrzucał je do najbliższej skrzynki pocztowej. Na tym się zawsze kończyło. Z równym powodzeniem, mówiąc własnymi jego słowami, mógł je, zaadresowawszy dokładnie, wrzucić do rynsztoka. Pewnego dnia, gdy odbywał swą nużącą wędrówkę do portu, spotkał przed dworcem kolejowym na Fenchurch Street swojego przyjaciela i dawnego kolegę, nieco starszego od siebie. Potrzebne mu było czyjeś współczucie, ale jego znajomy właśnie tego ranka „znalazł statek” i pędził do domu, pełen zewnętrznej radości i wewnętrznego niepokoju, zwykłych u marynarzy, którzy po długich dniach oczekiwania niespodziewanie dostaną zajęcie. Miał tyle tylko czasu, aby wyrazić w krótkich słowach ubolewanie. Musiał się przenosić na statek. Potem, biegnąc już, zawołał przez ramię: „A może byś poszedł porozmawiać z panem Powellem w Biurze Żeglugi?” Nasz nowy znajomy odparł, że nie zna żadnego pana Powella. A tamten, już prawie za rogiem ulicy, rzucił mu radę: „Wejdź prywatnym wejściem do Biura Żeglugi i idź prosto do niego. Jego biurko stoi pod oknem. Podejdź śmiało i powiedz, że ja cię przysyłam.” Nasz nowy znajomy przenosząc wzrok z jednego z nas na drugiego oznajmił: — Słowo daję, byłem już taki zrozpaczony, że byłbym poszedł śmiało do samego diabła, gdybym tylko przypuszczał, że ma dla mnie posadę drugiego oficera. W tym miejscu przerwał potok swej wymowy, aby zapalić fajkę, ale nie spuszczając z nas oczu zapytał, czy znaliśmy Powella. Marlow, uśmiechając się lekko do swoich wspomnień, szepnął, że „doskonale go sobie przypomina”. Tu nastąpiła pauza. Nasz nowy znajomy miał jakieś nieprzyjemne przejście ze swoją fajką, która nagle zawiodła pokładane w niej zaufanie i odebrała mu zadowolenie z siebie. Aby podtrzymać rozmowę, zapytałem Marlowa, czy ten Powell odznaczał się czymś szczególnym. — Nie mogę tego powiedzieć — ze zwykłą sobie nonszalancją odparł Marlow — trudno na ogół się czymś odznaczyć. Wiesz przecież, że mało zwraca się uwagi na człowieka. Ja po prostu dlatego tak dobrze pamiętam Powella, że jako jeden z kapitanów portu londyńskiego wyprawił mnie na kilka moich długich pielgrzymek morskich. Był podobny do Sokratesa. Chcę przez to powiedzieć, że przypominał go istotnie, to jest z twarzy. Umysł filozoficzny to rzecz przypadku. Był dokładną podobizną znanego biustu nieśmiertelnego mędrca, o ile można sobie wyobrazić ten biust w cylindrze zsuniętym daleko na tył głowy i w czarnym płaszczu zarzuconym na ramiona. A że widziałem go zawsze tylko spoza biurowego kontuaru, gdzie stało pięć biurek pięciu urzędników kapitanatu, pan Powell pozostał mi w pamięci w postaci biustu. Nasz nowy znajomy wrócił do nas od kominka z fajką już dobrze działającą. — Powell tym się przede wszystkim odznaczał — wygłosił dogmatycznie, z głową ukrytą w kłębach dymu — że nosił właśnie to nazwisko. Bo widzicie, panowie, ja też przypadkowo nazywam się Powell. Jasne było, że wiadomość tę zakomunikował nam nie ze względów towarzyskich. Nie należało zwracać na to uwagi. Nadal więc wpatrywaliśmy się w niego wyczekująco. Przez parę minut oddawał się w milczeniu rozkoszy palenia fajki. Następnie podjąwszy wątek opowiadania opisał nam, jak niezwłocznie ruszył do Tower Hill. Nie szedł tą drogą od dnia egzaminu — tego najpiękniejszego dnia w swym życiu, dnia zarozumiałej dumy. Teraz było zupełnie inaczej. I teraz nie zamieniłby się z księciem krwi, ale obecnie płynęło to z poczucia głębokiego poniżenia. Wydawało mu się, że z nikim teraz nie miałby prawa się zamienić. Zazdrościł starym czerwononosym dorożkarzom na postoju, czyścibutom na brzegu chodnika, dwom barczystym policjantom, którzy kroczyli z wolna wzdłuż kraty ogrodów Tower z poczuciem, iż władza ich jest niezawodna, jaskrawoczerwonym wartownikom dziarsko maszerującym tam i z powrotem przed Mennicą. Zazdrościł im miejsca, które zajmowali w planowej gospodarce świata. Zazdrościł też nędznym, mizernym, wychudłym włóczęgom mrużącym swe bezwstydne oczy i wycierającym zatłuszczonymi plecami odrzwia piwiarni „Pod Czarnym Koniem”; zazdrościł, bo zbyt już nisko upadli, by mogli odczuwać swe poniżenie. Muszę mu oddać sprawiedliwość: doskonale umiał przedstawić swe młodzieńcze uczucie beznadziejności i zdziwienia, że nie ma dla niego miejsca na świecie ani też zrozumienia dla jego praw do życia. Wszedł po zewnętrznych schodach Domu Portowego Św