... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Jego młodszą córkę Krysię i jej męża też niedawno poślubionego, Krzysztofa Henisza, znałam dawniej z Akademii Sztuk Pięknych, którą oboje kończyli. Ale panią pastorową, Krystynę z domu Ulrych, i jej starszą córkę Halinę Herse poznałam dopiero teraz i gorąco polubiłam. Pani Krystyna była tak bardzo miła, elegancka i dowcipna w sposób zupełnie wyjątkowy, że każdy musiał się nią zachwycać. Halina Hersowa, której mąż Jan był gdzieś w wojsku we świecie, okazała się niezwykłym zjawiskiem, rajskim ptakiem, jak mówiła mama, a pastor mówił podobno do pastorowej surowo: "Czyś ty jej nie miała czasem z księciem Monaco, moja Krysiu?" Halina była prześliczna, delikatna jak profile na medalach Pisanella i w jakiś zabawny sposób nie do życia. Mówiła mi serio: "Ja wiem, że Pan Bóg mnie teraz będzie karał, bo jak mieszkałam w hotelu "Negresco", to zamiast grzać rurki do włosów na pastylkach "meta" w maszynce spirytusowej, a tę "metę" było wstrętnie czuć, ja zapalałam w tej maszynce perfumy Guerlaina". Halina miała dwie córki, Jolę i Tereskę, ale sama była bardziej bezradna niż one. Byli jeszcze w tej willi ukochani Jańciowie, ogrodnicy, i Mańcia gosposia, wszyscy się tam wzajemnie ubóstwiali. Poznaliśmy też bliżej państwa Pratkowskich, panią Paschalską, wszystkie te osoby znała mama już dawniej, ale teraz chciałam im pokazać Bronka, więc ciągle gdzieś byliśmy na herbatkach, które powoli przestawały być herbatami, a zaczynały być parzonymi obierzynami z jabłek albo chemiczną substancją o nazwie "Herbol" czy "Herbatol", kupowaną w buteleczkach. Pewnego wieczoru przyszedł do nas pułkownik Glabisz, który od jakiegoś czasu znikł z Warszawy. Ukrywał się gdzieś tu w Skolimowie i miał zamiar przeprawiać się na Węgry. Przychodził często, zawsze tak, żeby go Władek Socha nie zobaczył. Ale któregoś wieczoru Władek wszedł do nas nie proszony i powiedział: "Pan pułkownik już nie może wracać do siebie, bo się o pana pułkownika Niemcy pytali". Przenocował, pożegnał się i poszedł, nie widziałam go więcej. Po powrocie do Warszawy zamieszkaliśmy na Brzozowej, Bronek zajął wielki salon, wróciła do nas Halina, tylko Bibcia nie było. W połowie grudnia Niemcy rozstrzelali w Wawrze grupę ludzi, pierwszą egzekucję przeżyliśmy jak ciężką chorobę. Uczyliśmy się dopiero naszego życia w Generalnej Guberni. Zaczęły się wielkie zimna, kaloryfery nie grzały. Odmroziłyśmy sobie obie z mamą ręce w mieszkaniu, sine i popękane palce bolały. Zaczęłam pisać dziennik, wszystko, co zdarzyło się każdego dnia. Ceny, plotki, prawdy, dowcipy, zdarzenia śmieszne i straszne. Odkryłyśmy, że nie możemy żyć bez psa, Bronek też zawsze psy miał, więc kiedy aktorka, pani Gorczyńska zaproponowała nam czarnego jak kruk spaniela, suczkę, przyjęliśmy ją do domu czule, jak zawsze każde stworzenie. Ale to nie był pies, to był pies - świnia. Dała się zaraz każdemu we znaki, gryzła nas i wszystko dookoła, nigdy nie załatwiła się na spacerze, a zawsze w domu, nigdy się nie przytuliła ani nie dała przytulić. Bronek wsadzał w jej kupy rozsiane po mieszkaniu wysokie patyczki z karteczkami z napisem "Attention, danger de merde". Imię też miała nieszczęśliwe, może to i z tego było, nazywała się Gaida, tak jak ten włoski minister od siedmiu boleści. Kiedy zaczęła sikać po fotelach, oddaliśmy ją na krypę na Wisłę, gdzie podobno czuła się doskonale. Chodziłam z Bronkiem do Biblioteki Publicznej, zbierał tam materiały do swego odczytu czy referatu, który przygotowywał do wygłaszania na wieloosobowych zebraniach w domach prywatnych. Podobne zebrania odbywały się często i w wielu mieszkaniach. Raz był to odczyt, raz koncert, raz recytacje poezji. Odczyt Bronka był na temat przyszłych układów i stosunków z Anglią. Bardzo to było ciekawe i słuchałam tego wielokrotnie z zainteresowaniem. Trzeba było jakoś zabezpieczyć się, więc Bronek przyjął posadę w biurze fabryki papy dachowej na Pradze. Ta fabryka prowadzona była przez ojca Wandy do spółki z panem Borkiewiczem. Ja zostałam ekspedientką w księgarni na Mazowieckiej. Nie spodziewałam się, że ta praca tak mnie wciągnie i że się tak do niej zapalę. Grono kolegów ekspedientów, pracujących tam już od dawna, przyjęło mnie mile, choć dziwne im się musiały wydawać niektóre moje zachowania. Każdego klienta witałam zza lady wylewnie i serdecznie, jak znajomego i gościa. Kiedy jakiejś książki nie było u nas, natychmiast podawałam adres innej księgarni, gdzie taką książkę widziałam. Kiedy klient wybrał już coś sobie, mówiłam mu poufnie: "Niech pan tego nie bierze, ja to czytałam, to głupie i nic niewarte, a w dodatku drogie