... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Po piętnastu latach utrzymywania pozycji kluczowego komercyjnego gatunku kina, hollywoodzkie filmy SF wyeksploatowały proste schematy. Wygląda na to, że stare formuły gatunkowe przestały się sprawdzać, chyba że jako nośniki przygnębiająco prymitywnej satyry. Space opera, podróże w czasie i światy przyszłości zrejterowały na mały ekran, zaś na ich miejscu nie pojawiło się nic nowego. Krytycy filmowi nadchodzących lat bez wątpienia przylepią latom dziewięćdziesiątym etykietkę okresu, cierpiącego na dziwaczną psychozę zbliżającego się końca tysiąclecia. Jej najwyraźniejszym objawem jest uparte przywiązanie do ograniczonej wizji świata, nie pozwalające stawić czoła, wyobrazić sobie czy nawet wspomnieć o ogromie otaczającego nas czasu i przestrzeni. Lecz przyziemna rzeczywistość polega na tym, że widownia stała się zbyt wymagająca, by zaakceptować przestarzałe i uproszczone wizje i tematy klasycznej hollywoodzkiej SF. Przemysł filmowy rozpaczliwie naciska każdy możliwy guzik, starając się znaleźć coś, co podziała na widza. Niezależnie od jego przyczyn, ów kryzys tożsamości sprawił, że filmy SF i fantasy znalazły się w paradoksalnej sytuacji: muszą one podejmować coraz większe twórcze ryzyko, mimo narastającego konserwatyzmu i asekuranctwa, panującego ogólnie w Hollywood. I tak, na przykład, w roku 1992 zaznaczyła się niewielka - lecz istotna - tendencja: studia coraz częściej dopuszczały niezależnych, „artystycznych” twórców do ogromnych, kosztownych produkcji w nadziei, że w rezultacie powstanie coś nowego i zyskownego. Co ciekawe, i zapewne zachęcające, dwie z owych produkcji (Powrót Batmana Tima Burtona i Dracula Coppoli) odpłaciły z nawiązką poniesione ryzyko. I tylko Zabaweczki Barry’ego Levinsona zamknęły rok nieoczekiwanym mroźnym powiewem. Dla kontrastu, wielkie filmy, takie jak Obcy 3 i Ze śmiercią jej do twarzy, choć ich powstanie i reklama w znacznej mierze były kontrolowane przez studia, nie spełniły pokładanych w nich oczekiwań, a ich wejściu na ekran towarzyszyło wyraźne poczucie zmarnowanej energii i czasu. Jedym z objawów kryzysu było sięganie do archiwów, które zaowocowało ponownym wprowadzeniem na ekrany Łowcy androidów i Otchłani, obu w wersjach „reżyserskich” - stanowiącym zapewne część promocji laserowych wersji wideo, choć jak się okazało, zwłaszcza przemontowany Łowca androidów radził sobie znakomicie, nie schodząc z londyńskich ekranów przez osiem miesięcy. W wersji tej usunięto znienawidzony happy end i narrację spoza kadru, przywrócono bezsensowną sekwencję snu o jednorożcu i, w nie rzucający się w oczy sposób, dokonano drobnych korekt licznych innych scen. Ponieważ jednak nigdy nie było tajemnicą, jak Ridley Scott zamierzał pierwotnie zakończyć swój film, podobnie jak fakt, że komentarze narratorskie zostały narzucone przez studio już w fazie po produkcji, wprowadzenie wersji reżyserskiej miało mniejsze znaczenie artystyczne i okazało się przede wszystkim szansą spojrzenia nowym okiem na najważniejszy chyba film fantastyczny lat osiemdziesiątych po dziesięciu latach od jego powstania. Scenariusz, gra głównych aktorów i zdjęcia nie zawsze wyszły z tej próby bez szwanku, nastrojowi zaszkodziła nieco znajomość niezliczonych, później powstałych, pastiszów, zaś powieść Philipa K. Dicka postarzała się w tym okresie znacznie mniej niż jej adaptacja; trudno jednak wyobrazić sobie, by dziś przy tym samym budżecie i środkach powstał podobnie inteligentny, humanitarny film. Znacznie gorzej wygląda sprawa z nową wersją Otchłani. Pół godziny dodatkowego materiału ukazało to, czego oszczędzono nam w pierwotnym zakończeniu (zdumiewająco przestarzała zimnowojenna wizja świata na krawędzi trzeciej wojny światowej, ocalonego w ostatniej chwili przez uroczych przezroczystych obcych jak deus ex machina). Wszystko, co najlepsze w tym momentami naprawdę wspaniałym filmie, widzieliśmy już w wersji z 1989 roku, której pierwsze dwie godziny stanowią wciąż jeszcze najlepsze kino, jakie wyszło spod ręki Jamesa Camerona, a ostatnich dwudziestu minut nic już nie zdoła uratować. Mniej odstręczająca - choćby dlatego, że ostatnio stała się czymś niezwykle powszechnym - była tegoroczna wiara w dalsze ciągi. Najmniej zyskownym z nich, i najbardziej banalnym, było Kochanie, powiększyłem dzieciaka (z początku tytuł brzmiał Kochanie, powiększyłem malucha, lecz najwyraźniej okazał się nieco zbyt dosłowny jak na gust wytwórni Disneya), nakręcona ze zdecydowanie większym rozmachem, lecz bynajmniej nie lepsza kontynuacja bezpretensjonalnej komedii z 1989 roku o ojcu - wynalazcy Ricku Moranisie, i jego nieprawdopodobnych promieniach zmniejszających. Podobnie jak jej poprzednik, druga część zawierała parę dość smacznych gagów wewnątrzgatunkowych i absurdalnych sytuacji oraz dialogów, które zawdzięczała połączeniu filmowego konceptu z lat pięćdziesiątych (Zdumiewający kolos z przedszkola szalejący w Las Vegas) z rodzinną komedią bez ograniczeń wiekowych. Lecz widownia najwyraźniej uznała, że jeden raz w zupełności wystarczy. Znacznie bardziej skomplikowanie przedstawia się sprawa z Obcym 3, choć nie oznacza to bynajmniej, abyśmy mogli spisać ten film na straty. Stanowi on wspaniały przykład szczególnego zjawiska w kinie lat dziewięćdziesiątych: Kłopotliwego Projektu, w którym ostatni przedstawiciel wielkich filmów SF lat siedemdziesiątych został wreszcie odesłany na zasłużoną emeryturę