... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Wilbur zamrugał - więc to tak wygląda... Jego mózg zdołał wykonać olbrzymią pracę - translację codzienności innej kultury na własny język banalnych kodów kulturowych. Schizosen poradził sobie szybko - jak na człowieka - z szokującą odmiennością stylu życia Ożeszkurwamacian. Co więcej, zasmakował w tym tyglu ruchu i różnorodności. Zaczęło sprawiać mu coraz większą przyjemność przypatrywanie się szaleńczej codzienności zwykłego wiosennego poranka. Czuł... radosną duchową jedność, wszak czym innym była prawie że podświadoma walka, jaką toczyli Ożeszkurwamacianie, jak nie doskonałą metaforą ludzkiego umysłu, w którym miliardy myśli walczyły z sobą o dostanie się do głównego strumienia świadomości? Wilbur westchnął - tak, tak, to było to, czego od jakiegoś czasu poszukiwał - klucza, obrazu, ikony twórczego intelektu, intelektu, który łapczywie chwyta świat, by przykroić go do swej miary. Czyż chęć zjedzenia pysznej golonki na piwie nie musi podobnie przedzierać się przez wynaturzone, drapieżne myśli o kaloriach? Czyż chęć wychędożenia niewinnej owcy nie musi walczyć o siebie wśród wilczych kłów myśli moralnych? Czyż chęć pomachania swoim przyrodzeniem w miejscu publicznym nie jest godna miana wysiłku Herkulesa przebijającego się przez umięśnione stada zakazów kulturowych? Dla Schizosena widok codzienności Ożeszkurwamacian zgadzał się całkowicie z jego teorią działania umysłu. Ale co innego o czymś myśleć, a co innego w końcu to zobaczyć. Wilburowi szalenie spodobała się taka wiuzalizacja jego własnej teorii naukowej. Tak bardzo, iż wykonał nieostrożny ruch - przeszedł na drugą stronę ulicy. Sam przeszedł. Przepisy mówią wyraźnie - żaden cudzoziemiec nie może sam poruszać się po powierzchni planety Ożeszkurwamać. Kwestia nie tyle BHP, co zwykłej, natychmiastowej śmierci, jaka czeka każdego nie-Ożeszkurwamacianina. Cudzoziemiec jest w stanie przeżyć, ale tylko pod czułą opieką przewodnika. Problem w tym jednak, że cudzoziemców odwiedzających planetę było bardzo, ale to bardzo mało. Skoro statki obcych flot wojskowych nie podejmowały się przelotów przez ten układ, to cóż powiedzieć o liniach cywilnych? Ożeszkurwamacianie ze swojej strony niechętnie podróżowali, bowiem przy ich trybie życia reszta wszechświata jawiła im się jako nader nuda i statyczna. Stąd, mimo istnienia procedur prawnych dotyczących obsługi cudzoziemców, strona praktyczna zagadnienia nie była dopracowana. Komandor Wilbur Schizosen, przechodząc na drugą stronę ulicy, a tym samym wychodząc poza obręb klosza pola siłowego terminalu, miał przed sobą niewiele ponad trzy sekundy życia. Emeryt Fuzz wyszedł z sklepu spożywczego w lepszym nastroju, niż doń wchodził. Z przyjemnością zważył w ręku sześciopak świeżo ubitych bułek - prezent od zatroskanego kierownictwa sklepu. Podsmażane z masełkiem będą pycha! Żołądek Emeryta Fuzza zamruczał przynaglająco na tę myśl - wyraźny znak, że czas na porządne śniadanie. Fuzz podśpiewując ruszył z powrotem do domu. Jakże inaczej wygląda świat, kiedy człowiek pozbędzie się banalnych kłopotów, jakże inaczej wygląda świat, kiedy uznać, że inne istoty na nim bytujące są do nas życzliwie nastawione. Fuzza tym milej zaskoczyła reakcja sprzedawcy Dupzza, im mniej się jej spodziewał. Emeryt Fuzz uśmiechnął się szarmancko do młodej matki pchającej przed sobą wózeczek z pociechą. Nad malcem latał duży, zębaty motylek. Fuzz już chciał zwrócić matce na niego uwagę, gdy dzielny berbeć jednym płynnym ruchem grzechotki przeciął motylka, chcącego najwyraźniej wygryźć mu oczka. I matka, i Fuzz roześmiali się zgodnie - będzie z malca Ożeszkurwamacianin jak się patrzy! W radosnym nastroju Fuzz powędrował dalej. Komandorowi Wilburowi Schizosenowi zostały dwie sekundy życia. Nad jego głową pojawiła się już spora mucha, której potężne żuwaczki pokryły się jadowitą śliną na widok smacznej i jakże pożywnej łysej głowy Wilbura. Fuzz, w imię dobrego nastroju, postanowił wrócić inną trasą do domu - przez centrum miasta