... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Dopiero wtedy mogła się otworzyć przed nami wolna droga do dalszej żeglugi w kierunku Hobart. Wówczas jednak znaleźlibyśmy się na szerokościach, w których — według wszelkiego prawdopodobieństwa — wiatr wiałby nam prosto w twarz. Manewrować zaś „Framem" — no, dziękuję za taką przyjemność! Wszyscy na statku znali na tyle sytuację, aby wiedzieć, czego można się spodziewać po tej podróży. Z pewnością też każdy w tym czasie rozmyślał nad sposobem najszybszego i najłatwiejszego przezwyciężenia czekających nas trudności. Był to wielki wspólny cel, który nas znów zespolił, a który także później miał nas połączyć we wspólnej pracy i wspólnych wysiłkach. Wśród wieści ze świata, które otrzymaliśmy w tych dniach, była również wiadomość, że australijska wyprawa badawcza na Antarktydę pod kierunkiem dr. Douglasa Mawsona chętnie przyjęłaby od nas kilka psów, jeśli oczywiście zgodzimy się je odstąpić. Punkt wyjściowy australijskiej ekspedycji stanowił Hobart, ponieważ zaś było to nam po drodze, mogliśmy oddać tę małą przysługę naszym szanownym i dzielnym współzawodnikom. W chwili odjazdu mieliśmy trzydzieści dziewięć psów, z których wiele urodziło się i podrosło w ciągu rocznego pobytu na barierze. Około połowy odbyło z nami całą podróż z Norwegii, a z tych jedenaście było na biegunie. Początkowo mieliśmy zamiar zabrać ze sobą tylko kilka zwierząt na rozmnożenie, aby zapewnić sobie nowe pokolenie psów dla przyszłej wyprawy na Północny Ocean Lodowaty. Ze względu na dr. Mawsona zabraliśmy jednak wszystkie, z czego dwadzieścia jeden sztuk moglibyśmy mu odstąpić, o ile w drodze powrotnej nie zaszłoby nic nie przewidzianego. Kiedy ostatnia skrzynia została załadowana, pozostało nam tylko zabrać na pokład psy. I oto patrzcie: wielu spośród naszych „starych bywalców" poczuło się od razu na statku jak u siebie w domu. Co najciekawsze, stare psisko Wistinga, Pułkownik, ze swymi adiutantami — Suggen i Arne — stanął natychmiast w tym samym miejscu, które zajmowali we trójkę przez wiele szczęśliwych dni podczas podróży na południe, mianowicie przy prawej burcie w pobliżu głównego masztu. Dwaj bliźniacy Mylius i Ring — szczególni ulubieńcy Hanssena — rozpoczęli od razu, jakby nigdy nic, swoje zwykłe harce na przednim pokładzie, w kącie przy lewej burcie. Nikt by nie posądził tych dwóch wesołych kompanów o to, że pędzili na czele naszego pochodu do bieguna i z powrotem. Jeden tylko pies z zaprzęgu Bjaalanda wałęsał się samotnie, węsząc niespokojnie dokoła — to Basen. Pozostał on nieczuły na wszystkie próby zbliżenia; żaden pies nie mógł mu zastąpić utraconego przyjaciela Fridtjöfa, który setki kilometrów stąd znalazł swój kres. Ledwie ostatni pies znalazł się na pokładzie, podnieśliśmy obie kotwice lodowe. Silniki poszły w ruch i pchnęły statek naprzód, oddalając nas coraz bardziej od bariery lodowej. Rozstanie z naszym wygodnym portem było niby skok z jednego świata w drugi. W chwili odjazdu gęsta mgła okryła cały krajobraz nieprzeniknioną zasłoną. Dopiero po trzech czy czterech godzinach mgła rozstąpiła się niespodziewanie. Za nami tworzyła ona jednak w dalszym ciągu zwartą ścianę, zakrywając cały widok. A szkoda! Przy jasnej pogodzie bariera lodowa wygląda tak pięknie, że z przyjemnością popatrzylibyśmy jeszcze na nią, póki by nie znikła w oddali. Mogliśmy płynąć teraz spokojnie tym samym kursem, którym — z górą rok temu — dążyliśmy w przeciwnym kierunku. Zarysy Zatoki Wielorybów zachowały się w ciągu ostatniego roku bez żadnych zmian. Nawet przylądek Ludzka Głowa, ten najdalszy cypel zachodniego krańca zatoki, znajdował się na swym starym miejscu i wcale nie wyglądał na to, aby mu się śpieszyło gdzie indziej. Jeśli w głębi zatoki zachodzi w ogóle jakiś ruch mas lodowych, jest on — w każdym razie — bardzo nieznaczny. Pod jednym tylko względem stosunki ukształtowały się w tym roku inaczej niż w ubiegłym. Podczas gdy w roku 1911 już 14 stycznia większa część Zatoki Wielorybów była wolna od lodu, w roku 1912, blisko czternaście dni później, nie widzieliśmy nigdzie nawet szczeliny