... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Niemniej jednak wszyscyśmy tu przyjechali z jednakową myślą - poszukania i zestrzelenia jak największej liczby Niemców. Do tej zaś pory wyniki nasze równały się zeru. Dnia 22 marca miałem chociaż okazję zobaczyć Messerschmitta w powietrzu. Popołudniu byłem w służbie i w pół godziny po objęciu przez nas „readiness” wystartowaliśmy na patrol nad Mareth. Po piętnastu minutach patrolowania dostaliśmy tak silny ogień artylerii, że formacja nasza na chwilę się rozpadła. Czarne dymki rozrywały się wszędzie naokoło, raz po raz widać było koło maszyn błyski wybuchów. Gdy po minucie wyleciałem z chmury artyleryjskiej, nie mogłem w żaden sposób odnaleźć reszty formacji, natomiast na milę przed sobą dostrzegłem samolot o dziwnie podejrzanej sylwetce. - Messerschmitt - przebiegło mi przez głowę. Dałem pełny gaz i nie oglądając się już na resztę maszyn starałem się go dopaść. Odległość jednak zmniejszała się bardzo powoli. Byliśmy obaj na równej wysokości 20000 stóp, a Niemiec leciał w kierunku swej bazy. - Żeby tak mieć teraz Spitfire'a IX - pomyślałem z rozpaczą. Spitfire IX był w owym czasie bodaj najszybszym samolotem myśliwskim wyprodukowanym przez Aliantów i przystosowanym do operacji na dużych wysokościach. Przed wyjazdem do Afryki miałem okazję latać na tej, najnowszej wtedy, maszynie. Byliśmy obaj głęboko na tyłach nieprzyjacielskich, gdy mój Messerschmitt zdecydował się zawrócić, pewnie by się przekonać, kto go tak uporczywie ściga. Zaciąłem mu drogę, nabierając lekko wysokości. Odległość zmniejszyła się do 400 yardów, byłem do niego prawie pod kątem prostym i zdecydowałem się na wystrzelenie pierwszej serii, gdy Messerschmitt wykonał szybki wywrót i popikował pionowo do ziemi. Bez przekonania oddałem serię i wywróciłem na plecy, by za nim pogonić. Było to jednak beznadziejne. Spitfire V, obciążony tropikalnym filtrem powietrza, był niewątpliwie wolniejszy od Messerschmitta, specjalnie w pice, i Szkop oddalał się. z każdą sekundą, by wkrótce stać się małą plamką na tle żółtawej ziemi. Zawróciłem do domu, przeklinając w duchu moje szczęście. Po wylądowaniu dowiedziałem się, że reszta naszych miała również spotkanie, również bez zwycięstwa. Kilka Messerschmittów zjechało na nich od słońca i nasi mieli poważny kłopot z wykręceniem się z niebezpieczeństwa. Władek Majchrzyk miał nawet postrzelaną maszynę i wylądował z wielkimi dziurami w skrzydłach i rozbitą tablicą rozdzielczą. Aż dziwne, że chłopak wyszedł z tego cało. - Panie Antoś, ale nielicho zaczynamy! - zauważył po locie Kazek, wykrzywiając ponuro gębę. Jak tak dalej pójdzie, to nasz cały „wyborowy team” wykończy się w ciągu tygodnia. Maszyny nam Szkopy postrzelają, pilotów wytłuką i cholerny piasek nasze szkielety przysypie. Niema głupich, panie Antoś, wypisuję się z lotnictwa i kamienie na szosie idę tłuc! „Dziubek” był chłopakiem ambitnym i niesłychanie zaciętym. Nasza porażka, mimo że nie dotknęła go osobiście, zdawała się przejmować go więcej, niż kogokolwiek innego i gadanina Kazka widocznie go zdenerwowała, bo uciął krótko: - Ja ci mówię Kazek, że my tu jeszcze Szkopów natłuczemy. Co się źle zaczyna to się dobrze kończy, a ty głupi jesteś z tym ustawicznym narzekaniem! Zanosiło się na poważniejszą sprzeczkę, bo Kazek nieskory był do ustępowania, ale dowódca dywizjonu, Wade, przerwał nam, oznajmiając, że nasz Team otrzymuje nowe samoloty, owe sławne Spitfire'y IX. Maszyny były gotowe w Algierze i następnego dnia piloci mieli polecieć by je stamtąd odebrać. Oczywiście zapomnieliśmy od razu o wszelkich nieporozumieniach. Na nowych maszynach mieliśmy naprawdę duże szansę. Było jeszcze ciemno, gdy mnie ktoś szarpnął za ramię: - Breakfast is ready, sir - wykrzyknął służbowy szeregowiec z mesy, który miał polecone obudzić wszystkich pilotów, lecących do Algieru. Obudziłem z kolei Maćka i Karola wyznaczonych na ten lot i po pobieżnej toalecie ruszyliśmy na śniadanie. W mesie zastaliśmy resztę uczestników wyprawy. Ciężarówka zawiozła nas na sąsiednie komunikacyjne lotnisko, a po czterech godzinach lotu Hudson'em wylądowaliśmy w Maison Blanche pod Algierem. Po załatwieniu niezbędnych formalności, pobraniu map i zakupieniu wielkich ilości pomarańcz, wszystko było gotowe do powrotnego lotu. Całą przestrzeń mieliśmy pokryć bez międzylądowania i pod samoloty podczepiono wielkie 90 galonowe dodatkowe zbiorniki, bo zasięg Spitfire IX nie pozwoliłby na przelecenie tak wielkiej przestrzeni. Spitfire'y obciążone dodatkowym balastem ciężko poderwały się z ziemi. Wykonaliśmy rundę nad lotniskiem i skierowaliśmy się w stronę wysokiego łańcucha górskiego, leżącego na naszej trasie. Po dziesięciu minutach lotu osiągnęliśmy umówioną przed lotem wysokość 20000 stóp i rozpoczęliśmy oddychać przez maski tlenowe. Dodatkowe zbiorniki funkcjonowały prawidłowo i lot odbywał się normalnie