... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Godzina na sprawy rodzinne, ale używali przecież swojego szyfru. – Jestem pewien, że wróci mi apetyt, kiedy dostanę jakieś wieści o rodzinie – powiedział jej Moses – na piśmie. Wiedziała już, że przeprowadza głodówkę, by pozwolono mu czytać gazety. A to z kolei znaczyło, że nie mógł nic słyszeć o Nelsonie Mandeli. – Starszyzna zaprosiła do siebie Gundwane – powiedziała mu. „Gundwane” było tajnym imieniem, którym określali Mandelę. Oznaczało dosłownie „trzcinowego szczura”, zaś „starszyzna” oznaczała władze. Skinął głową na znak, że zrozumiał. Mandela został wreszcie aresztowany. Moses uśmiechnął się z przymusem. Informacja, którą przekazał Manfredowi De La Reyowi, została wykorzystana właściwie. – A jak sobie radzą na farmie członkowie naszej rodziny? – zapytał. – Wszystko w porządku, uprawiają ziemię – odpowiedziała Vicky, a on zrozumiał, że ugrupowania Umkhonto we Sizwe, działające w rejonie Puck’s Hill, rozpoczęły serię terrorystycznych zamachów bombowych. – Być może połączycie się znowu wszyscy, prędzej niż myślisz – zasugerowała. – Miejmy nadzieję – zgodził się Moses. „Ponowne połączenie” mogło oznaczać, że grupa z Puck’s Hill dołączy do niego tu, na wyspie, lub też obierze krótszą drogę – na szubienicę. Godzina upłynęła zbyt szybko. Strażnik wstał. – Czas minął. Pożegnajcie się. – Moje serce zostaje z tobą, mężu – powiedziała Vicky. Patrzyła, jak strażnik go wyprowadza. Nie obejrzał się. Odszedł, powłócząc nogami niczym zmęczony, stary człowiek. – To tylko wygłodzenie – powiedziała do Josepha w drodze powrotnej na prom. – Jest wciąż waleczny jak lew, ale słaby z niedożywienia. – Jest skończony – zaprzeczył spokojnie Joseph. – Burowie go pokonali. Już nigdy nie zakosztuje wolności. Nigdy nie zobaczy tych murów z zewnątrz. – Dla wszystkich nas, którzy urodziliśmy się czarni, cały ten kraj jest więzieniem – rzuciła gwałtownie Vicky, a Joseph nie odpowiedział, póki nie znaleźli się z powrotem na pokładzie promu, uciekając znów przed sztormem, ku płasko zwieńczonej górze, której niższe zbocza upstrzone były białymi ścianami i połyskującymi w słońcu oknami domów. – Moses Gama obrał błędną drogę – odezwał się wreszcie. – Próbował zaatakować mury białej fortecy. Chciał ją spalić, zrównać z ziemią, nie zdając sobie sprawy z tego, że nawet gdyby mu się udało, odziedziczyłby w spadku tylko popioły. – A ty, Josephie Dinizulu? – wybuchnęła z pogardą. – Ty jesteś mądrzejszy? – Może nie, ale przynajmniej nauczę się czegoś na błędach Mosesa Gamy i Nelsona Mandeli. Nie zgniję w więzieniu białego człowieka. – A w jaki sposób ty zamierzasz zburzyć białą fortecę, mój sprytny braciszku? – Przejdę przez zwodzony most – odpowiedział. – Wkroczę przez otwarte bramy i pewnego dnia ten zamek i jego skarby będą moje, nawet jeśli musiałbym podzielić się ich częścią z białym człowiekiem. Nie, moja gniewna siostrzyczko, ja nie zniszczę tych skarbów bombami i ogniem. Ja je wezmę we władanie. – Jesteś szaleńcem, Josephie Dinizulu! – Wpatrywała się w niego, a on odpowiedział uśmiechem, bardzo z siebie zadowolony. – Zobaczymy jeszcze, kto tu jest szalony, a kto przy zdrowych zmysłach – dodał. – Ale pamiętaj o jednym, siostrzyczko, że bez białego człowieka do dziś mieszkalibyśmy w szałasach z trawy. Popatrz na północ, na nędzę narodów, które wypędziły białych. Nie, siostro, ja ich tu zatrzymam. Ale nadejdzie dzień, kiedy to oni będą pracować dla mnie, nie ja dla nich. – Zapomnij o swoim gniewie, synu – Hendrick Tabaka pochylił się do przodu i położył prawą rękę na ramieniu Raleigha. – Gniew cię zniszczy. Twój wróg jest zbyt silny. Spójrz, co stało się z Mosesem Gamą, moim własnym bratem. Zobacz, jaki los spotkał Nelsona Mandelę. Chcieli pokonać lwa gołymi rękami. – Inni wciąż walczą – przypomniał Raleigh. – Bojownicy Umkhonto we Sizwe walczą nadal