... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Twarde serce obieżyświata również niekiedy odczuwa, że we wnętrzu człowieka za pustymi, bezludnymi równinami są także szczyty, które słońce ozłaca 1 ogrzewa swoimi promieniami. Następnego ranka ruszyliśmy w dalszą drogę. Okazało się, że Allo się nie pomylił, gdyż jeszcze przed południem ujrzeliśmy Przed sobą szczyty Zagros i mogliśmy urządzić naszym koniom krótki odpoczynek. Pozwoliliśmy im się paść, sami zaś położyliśmy się w wysokiej trawie, która była tak świeża i tak soczysta, ponieważ dolinę, której strome zbocza zdawały się niedostępne, nawadniał mały potok. Lindsay leżał obok mnie. Ogryzając kość, mruczał coś niezrozumiałego. Był w złym humorze. Nagle usiadł, wskazując ręką w stronę za moimi plecami. Obróciwszy się ujrzałem trzech ludzi, którzy wolno się do nas zbliżali. Odziani byli w cienkie, pasiaste stroje, nie mieli nakryć głowy, a całe ich uzbrojenie stanowiły noże. Wobec tak żałosnych postaci nie było konieczności sięgania po broń. Zatrzymawszy się przed naszą małą grupą, pozdrowili z szacunkiem. — Kim jesteście? — spytałem. — Jesteśmy Kurdami z plemienia Mir Mahmalli. — Co tu robicie? — Uciekliśmy z powodu zemsty krwi, żeby znaleźć inne plemię, które zapewni nam opiekę. A kim wy jesteście, chodih? — Obcy wędrowcy — odparłem wymijająco. — Co tutaj robicie? — Odpoczywamy. Zdawało się, że mówiący nie wziął mi za złe tych skąpych odpowiedzi, gdyż spytał: — W tym potoku są ryby. Pozwolisz, że kilka złapiemy? — Nie macie przecież ani sieci, ani wędki! — Potrafimy łapać ryby rękami. I ja zauważyłem, że są tu pstrągi, a ponieważ sam byłem ciekaw, jak można je łapać rękami, zgodziłem się. — Słyszeliście, że jesteśmy tu obcy. Nie możemy wam zabronić łowienia ryb. Kurdowie natychmiast zabrali się do ścinania trawy nożami. Kiedy nazbierali jej wystarczająco dużo, jęli znosić kamienie, żeby zbudować tamę w załomie potoku. Najpierw zbudowali tamę dolną, potem górną. Woda odpłynęła, a wtedy bez trudu można było chwytać pozbawione wody ryby. Jako że sprawa mimo swej prostoty była zajmująca, sami wkroczyliśmy do akcji. Połów był obfity, a ponieważ śliskie ryby bez przerwy nam się wymykały, większą uwagę zwracaliśmy na nie aniżeli na trzech Kurdów, aż nagle rozległ się głośny okrzyk naszego przewodnika: — Chodih, uważaj, oni kradną! Uniósłszy wzrok, ujrzałem, że cała trójka siedzi już na naszych koniach: jeden na Rihu, drugi na moim kasztanie, trzeci zaś na koniu Lindsaya. Rzucili się do ucieczki, nim moi towarzysze zdążyli ochłonąć z przerażenia. — The devil, mój koń! — zawołał Lindsay. — Allach kerim — Boże miłosierny, ogier! — krzyknął Mohammed Emin. — Za nimi! — ryknął Amad el Ghandur. Zachowałem spokój. Nie mieliśmy do czynienia z doświadczonymi koniokradami ani też w ogóle z ludźmi zręcznymi, bo inaczej nie zostawiliby nam pozostałych koni. — Stop! Zaczekajcie! — zawołałem. — Mohammedzie Emin, czy przyznajesz, że kary znów jest twoją własnością? — Tak, efendi. — Dobrze! Nie mogę pozwolić, aby ponownie mi go podarowano, ale pożyczyć mogę. Czy użyczysz mi go na kilka minut? — Przecież zabrali Riha! — Powiedz szybko, czy mi go pożyczysz? — Tak, efendi. — Posuwajcie się więc wolno za mną! Wskoczyłem na pierwszego lepszego konia i pogalopowałem za łobuzami. Stało się już to, czego się spodziewałem: kawałek dalej jeden z Kurdów uwiesił się rękami i nogami na ogierze, który wyczyniał najbardziej zwariowane podskoki, chcąc zrzucić złodzieja. Nie zdążyłem jeszcze całkiem się zbliżyć, kiedy gałgan już poszybował na ziemię. Kary zawrócił, a na moje wołanie zatrzymał się u mego boku. Szybko znalazłem się w siodle, zostawiając poprzedniego konia i pognałem Riha do przodu. Kurd już się pozbierał i próbował uciekać. Wyciągnąłem rewolwer, ująłem go za lufę i podniosłem rękę. Śmigając tuż obok koniokrada, pochyliłem się i zdzieliłem go kolbą w odkrytą głowę, tak iż padł na ziemię. Schowałem rewolwer i odwinąłem lasso z bioder. Daleko w dole ujrzałem dwóch pozostałych. Położyłem karemu dłoń pomiędzy uszami. — Rih! Pofrunął przed siebie szybciej niż ptak w powietrzu. Ledwie upłynęła minuta, a już dogoniłem jednego. — Zatrzymaj się! Zsiądź z konia! Obejrzał się za siebie. Widziałem, że jest przestraszony, ale nie usłuchał mojego polecenia, tylko jeszcze bardziej popędzał konia Lindsaya. Znalazłszy się z nim na jednej wysokości, rzuciłem lasso przejeżdżając mimo. Poczułem szarpnięcie. Pociągnąłem za sobą złodzieja kawałek do przodu, po czym zatrzymałem się, żeby zeskoczyć. Człowiek leżał nieruchomo na ziemi. Wskutek szybkiego galopu Riha przez znaczny odcinek wlokłem go po ziemi, stracił więc przytomność. Odwiązałem lasso, zrobiłem nową pętlę, zostawiłem leżącego Kurda, wsiadłem ponownie i ruszyłem za trzecim. Jego też wkrótce dopędziłem. Teren był dogodny, ponieważ ani z lewej, ani z prawej nie było żadnego wyjścia. Również temu Kurdowi nakazałem się zatrzymać, lecz nie znalazłem posłuchu. Wówczas lasso świsnęło w powietrzu, pętla ułożyła się wokół jego ramion, przyciskając je do ciała. Nastąpiło jeszcze kilka susów Riha, po których musiałem go osadzić, gdyż i ten Kurd, jak jego towarzysz, znalazł się na ziemi, tyle że zachował przytomność, ponieważ nie ciągnąłem go za sobą tak daleko. Zeskoczywszy z Riha, całkowicie spętałem Kurda rzemieniem. Potem go posadziłem. Koń stał, drżąc z wysiłku. — To więc były ryby, które chcieliście złowić! — rzekłem szorstkim tonem. — Jak się nazywasz? Nie odpowiedział. — Leż więc, dopóki moi towarzysze nie dostarczą dwóch pozostałych! Pchnąłem go, tak iż w swoich więzach sztywno upadł na ziemię. Ja również usiadłem, gdyż widziałem, że z góry nadjeżdżają towarzysze. Po krótkiej chwili znów byliśmy razem, odzyskaliśmy nasze konie, mieliśmy na dodatek złodziei, a poza tym — co było najprzyjemniejsze — dzielny Allo był tak mądry, że odpiął swą derkę, i kiedy my urządzaliśmy polowanie na Kurdów, zawinął w nią ryby. Przywiózł je z sobą, teraz mogliśmy więc wykopać dół w ziemi i rozpalić ogień, żeby je, choć bez wody i przypraw, uczynić zdatnymi do spożycia. Dzięki temu Lindsay odzyskał dobry humor. Ale w gorszym nastroju zdawali się być ci trzej biedacy, którzy skorzystali z przyjemności tak krótkiej konnej przejażdżki. Nie śmieli nawet podnieść wzroku. — Dlaczego chcieliście nam zabrać konie? — zacząłem przepytywać jeńców. — Bo były nam niezbędnie konieczne — wyznał jeden. To już było coś na kształt wytłumaczenia, które byłem skłonny uwzględnić, tym bardziej że kradzież koni nie uchodziła u Kurdów za nikczemny proceder. — Jesteś jeszcze młody. Masz w domu rodziców? — Tak, pozostali również; a ten ma żonę i dziecko