... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

– Jeżeli wiosną walki rozgorzeją na nowo... – zaczęła. – Wrócimy – zapewniła ją Danica. – Dokund wrócim? – Ivan wgramolił się wreszcie na szczyt wzgórza, wyczesał z żółtej brody gałązki i liście, które zaplątały się w nią podczas dwóch zjazdów po zboczu, i ostentacyjnie wetknął jej końce za szeroki pas. – Do Shilmisty – wyjaśniła Shayleigh. – Jeśli walki rozgorzeją na nowo. – A wybieramy się gdzie? – spytał, zwróciwszy się do Daniki. – Uch, och – jęknął Pikel, zaczynając pojmować. – Niebawem nadejdzie zima – wyjaśniła Danica. – Szlaki przez Góry Śnieżne staną się nieprzejezdne. – Uch, och – powtórzył Pikel. – Masz racje – rzucił Ivan po chwili namysłu. – Tuśmy już wszystko załatwili. Nie ma już za bardzo kogo bić. Niedługo ja i mój brat zaczniem się nudzić, a poza tem kapłany we w bibliotece, odkund my se poszli, prawdopodobnie nie zjedli ani jednego dobrze upichconego posiłku! Shayleigh otwartą dłonią przyłożyła Ivanowi w bok głowy. Ivan odwrócił się i spojrzał z niedowierzaniem na jej smętny uśmiech, ale nawet on, gruboskórny bądź co bądź krasnolud, zdołał dostrzec ból malujący się pod maską spokoju na delikatnym obliczu wojowniczki. – Nadal jesteś mi winien pojedynek – wyjaśniła Shayleigh. Ivan parsknął i chrząknął głośno, a uniósłszy rękę, by obetrzeć nos, ukradkiem otarł rękawem zwilgotniałe oczy. Danica zdziwiła się na widok tak nietypowego zachowania butnego i zazwyczaj niewzruszonego krasnoluda. – Ba! – warknął Ivan. – Jaki pojedynek? Jezdeś taka sama jak tamtyn! – Oskarżycielskim gestem wymierzył gruby paluch w Elberetha, z którym wskutek rzuconego uprzednio wyzwania musiał przed paroma tygodniami stoczyć podobny pojedynek. – Będziesz tańczyć i wirować we w kółko, aż oboje padniem ze zmenczenia! – Czy wydaje ci się, że puszczę płazem jawną obrazę mego ludu? – burknęła Shayleigh i z rękami na biodrach podeszła do niskiego, choć barczystego krasnoluda. – A myślisz, co ja bym tobie pozwolił? – odparował Ivan, wtykając twardy paluch w brzuch Shayleigh. – Ba! – prychnął i odwróciwszy się na pięcie, czym prędzej się oddalił. – Ba! – zawtórowała Shayleigh, zbyt melodyjnym głosem, aby mogła umiejętnie naśladować ochrypły, zgrzytliwy głos krasnoluda. Ivan odwrócił się i łypnął na nią spode łba, po czym machnął ręką, nakazując Pikelowi, aby poszedł za nim. – No to żeś łodzyskał te swojom puszcze, elfie – zwrócił się do Elberetha. – Proszem łuprzejmnie! – Bywaj, Ivanie Bouldershoulderze – odrzekł Elbereth. – Jesteśmy ogromnie wdzięczni, zarówno tobie, jak i twemu wspaniałemu bratu. Wiedzcie, że Shilmista stoi dla was otworem, jeżeli tylko zechcecie kiedyś znów zawitać w jej ostępy. Ivan uśmiechnął się do Pikela. – Jakby mógł nas we w jaki sposób powstrzymać, gdyby my chcieli się przejść przez tyn las... – Po czym klepnął Shayleigh w pośladek i oddalił się, zanim oprzytomniała na tyle, by zareagować. – Ja też już sobie pójdę – rzekła Danica do Elberetha. – Przed świtem muszę jeszcze poczynić niezbędne przygotowania do wyjazdu. Elbereth pokiwał głowa, ale nie mógł odpowiedzieć, ponieważ ni stąd ni zowąd w gardle utkwiła mu wielka gula. Gdy Danica zbiegła po zboczu, by dołączyć do krasnoludow, Shayleigh usiadła na trawie obok srebrnookiego króla elfów. – Kochasz ją – powiedziała po chwili. Elbereth milczał przez chwilę. – Całym sercem – odezwał się wreszcie. – A ona kocha Cadderly’ego – powiedziała Shayleigh. – Całym sercem – odrzekł posępnie Elbereth. Na ustach Shayleigh pojawił się wymuszony uśmiech, który miał dodać otuchy przygnębionemu królowi. – Nigdy bym nie uwierzyła, że król elfów Shilmisty może zakochać się w zwykłej kobiecie! – burknęła i kolnęła Elberetha w ramię. Elf skierował na nią spojrzenie swych srebrnych oczu i uśmiechnął się znacząco. – Ani ja, że wojowniczka elfów pozwoli się oczarować żółtobrodemu krasnoludowi! – odciął się. Pierwszą reakcją Shayleigh była pełna niedowierzania eksplozja śmiechu. Najwidoczniej uważała Ivana i Pikela za serdecznych przyjaciół i wiernych sojuszników, lecz aluzja, iż może żywić do któregoś z nich bardziej zażyłe uczucia, wydała się jej absurdalna. Mimo to wyraźnie spochmurniała i ucichła, wodząc wzrokiem po opustoszałym zboczu. Teraz bowiem, gdy nie było już widać braci Bouldershoulderów, wydawało się ono szczególnie puste. 4 Przed świtem Bogo Rath niezdecydowanie zapukał do drzwi niewielkiej sali konferencyjnej. Nigdy nie czuł się pewnie, mając do czynienia z przerażającymi Nocnymi Maskami