... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Nie wolno było na nie wszystkie spychać odpowiedzialności za zamordowanie jego ojca. A poza tym te, które nie ponosiły za to winy, także przecież zaliczały się do żyjących w jurtach. Po raz pierwszy przemknął uśmiech po twarzach Chińczyków. Podziękowali i zgięli się w ukłonie. Chan kazał im wręczyć podarunki i pożegnał ich, życząc im szczęścia na tę długą drogę do państwa Kin. Gdy sobie poszli; gdy już przeszli przez aleję z ołtarzami i przez ogień ofiarny, Temudżyn natychmiast wezwał do siebie kilku ze swoich najlepszych gońców. W chwilę później wypadli oni już z obozu, pokrzykując na konta i poganiając je harapami. W umówionym dniu pojawił się w naszym obozie głównym nad Sanggurem Togril-chan ze swoimi wojami i kilka innych, zaprzyjaźnionych z nami plemion, aby razem z Czyngis-chanem wyruszyć na Tatarów. Togril, wódz Keraitów, stanąwszy w gronie szlachetnych rzekł: — Zupełnie słusznie, żeście mojego przybranego syna Tehiudżyną obwołali władcą! Jakże wy, Mongołowie, chcielibyście żyć bez pana i władcy? Tylko nie gwałćcie czasem tej decyzji, nie zrywajcie z nami przymierza. Na twarzy Czyngis-chana w dalszym ciągu malowała się uprzejmość, choć Togril dał mu właśnie do zrozumienia, że będzie jego przyjacielem, ale jako partner równorzędny. Gdy nadszedł wieczór, Czyngis-chan zapytał: — A gdzie są Dżur-kinowie z Sacza-beki i Tajczu na czele? — Może burza rzuciła ich na ziemię. Na pewno leżą gdzieś w dolinie obok swoich koni i tęsknią do chwili, aż nadejdzie cisza — odpowiedział Togril. — A więc czekamy? ~ Czekali sześć dni, ale Dżurkinowie nie przyszli. — Czyż nie dali słowa, że pociągną z nami na Tatarów? — Dali! — odpowiedzieli szlachetnie urodzeni woje i na znak gniewu złapali za miecze. — Rozrzucę ich niewierne łby pó stepie! — krzyknął chan. — A teraz jedziemy do Siedmiu Wzgórz. Pchnijcie natychmiast gońców .do chińskiego kanclerza Ongginga, aby wyruszył ze swoimi żołnierzami i wyparł Tatarów za swoją granicę, gdzie weźmiemy ich w kleszcze. Ja zostałem w ordzie. Temudżyn tak zarządził i kazał mi pilnować trak 81 porządku w obozie głównym. Moi strażnicy, strzegli namiotów Borta i starej matki, Oelun-eke. Gdy Bortę szła z Dżocaim 1 dwojgiem jego młodszego rodzeństwa nad strumień, w odpowiednim odstępie za- nią musiał iść ktoś ze straży. Przeważnie chodzili pod ten wielki ^edr, gdzie leżały owe kolorowe kamyki, które kiedyś przedstawiały wojsko. Dowódcy minganów od dawna już mieli w głowie tę nową grę, i kamyki były już niepotrzebne, mogły więc bawić się nimi dzieci. Bortę uczyła je liczyć. I tak Dżoczi liczył na czerwonych kamykach, Czagataj na granatowych, a Ugedej na białych. Bortę zaś raz po raz rzucała jakimś kamykiem do pobliskiego strumienia. Może się nudziła. Wszystko to widziałem z mojej jurty. Często siedziałem ze Złotą Lilią przed drzwiami,. przy podniesionej zasłonie. Były to spokojne, ciche dni, bo tysiące jurt stało pustką, a w pozostałych mieszkały kobiety i dzieci. Mężczyzn było akurat tylu, ilu trzeba było do oprzątania trzody, naturalnie nie brakowało w obozie i kowali, którzy kuli żelazo, i stolarzy, którzy stawiali lub naprawiali płoty. Deszczu nie było. Słońce piło zachłannie z.e strumienia i niedługo trwało, a na Sanggurze zaczęły prześwitywać długie, białe ławice piasku. . Pewnego dnia przyszedł do mnie jakiś człowiek i powiedział: — Okradziono mnie w nocy! Zabrano mi wszystkie moje rzeczy; Pomóż mi, Kara Czono! Co tu począć? Obóz jest taki wielki i nie można go ogarnąć okiem. —¦ Czy zauważyłeś coś, co by mnie mogło naprowadzić na jakiś ślad? — Nic! • Kradzież była w naszej ordzie rzadkością. Surowe kary groziły za to przestępstwo. Ow człowiek zaprowadził, mnie do swojej jurty; jechaliśmy tam dość długo, bo jurta jego znajdowała się na skraju obozu, tam gdzie kończyło się zakole strumienia wrzynającego się w górę Gurelgu, a zaczynał się gęsty las. Kobiety lamentowały, dzieci trzymały się długich spódnic matek, na ich twarzach widoczny był strach. Ale nikt nic nie słyszał i nikt nic nie widział. Wtem przyszła pewna kobieta,* z płaczem i krzykiem: — Mój m,ąż nie żyje! Leży w jurcie zabity, na, zakrwawionych skórach, martwy i nagi, zdarto z niego ubranie, pomóżcie mi! Ledwie skończyła krzyczeć, a już pojawiły'się aż trzy inne kobiety i zaczęły lamentować, że im też zabito mężów i> pokradziono rzeczy. Podniosły się głosy, które mówiły: dowódca gwardii przybocznej nie jest człowiekiem szlachetnie urodzonym i dlatego nie potrafi ustrzec obozu. Wybrałem sobia kilku Judzi i pojechałam z nimi do pobliskiego lasu, bo sądziłem, że jacyś obcy ludzie wdarli się w nocy do ordy i przed nastaniem dnia wycofali się z powrotem w gęstwinę. Ale nic nie znaleźliśmy, żadnego śladu i żadnego obcego człowieka. Tak więc o aa- tl chodzie słońca wróciliśmy do domu, w podartych od cierni kaftanach; ponieważ nie znaleźliśmy żadnej ścieżki, nie pozostało nam nic innego jak przeczesać las na piechotę i prowadzić konie za uzdę. , Na noc wystawiłem warty między rzędami namiotów i kazałem rozpalić kilka wielkich ognisk, które (Oświetlały ordę. Złotą Lilię zaprowadziłem do jednego z namiotów Bortę, gdzie była strzeżona razem z nią przez strażników z gwardii przybocznej. Gdy opuszczałem moją jurtę, spotkałem się ze starym szamanem Kokoczu, z owym magiem, który wyczytał z" kości imię Czyngis-cha-na Zapytałem go, czy niebo nie dało mu czasem jakiego znaku, który mógłby nam wyjawić, jak doszło do tych nocnych -napadów. — Obili także kucharza Szikiura — odparł szaman. — I gdy się obudził ze snu (myślał, że już jest na wiecznych wysokościach), nagle zrobiło mu się zimno, no i macie: on też był nagi! Ale to zdarzyło się jeszcze wczoraj