... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Przy innych stolikach też siedzą goście - kilkoro turystów gringo typu Arkansas, którzy głośno objawiają swoją radość, że wreszcie mogą na żywo obejrzeć flamenco. Jest też kilkoro stałych klientów hotelu i kilka par, małżeństw w średnim wieku, wyglądających na Argentyńczyków. Jedno z tych małżeństw siedzi blisko mnie. On po sześćdziesiątce, z siwymi włosami, w marynarce i z bardzo elegancko zawiązanym krawatem. Ona ma na sobie czarną dyskretną sukienkę, w której świetnie wygląda mimo wieku - a jest po pięćdziesiątce, i to mocno. W tej chwili kończy się melodia i zaczyna następna: Przez głowę. Para tancerzy się rozdziela. Zbliżają się osobno z jednej i z drugiej strony do moich sąsiadów i porywają ich do tańca. Mężczyzna porusza się z elegancją, jest poważny i skupiony. Widać, że w swoim czasie był niezłym podrywaczem. Ale moją uwagę zwraca kobieta. Tancerz zdjął kapelusz, lecz wciąż ma biały uśmiech pod czarnymi włosami, lśniącymi i nasmarowanymi brylantyną. Porusza się z partnerką po parkiecie w rytm tanga, z doskonałą zgodnością. Na pewno tańczą ze sobą po raz pierwszy w życiu. Zdumiewa mnie sposób, w jaki kobieta w czarnej sukience wczuwa się w muzykę i ruch swego partnera. Przytula się do niego i kołysze z boku na bok, wciąż zachowując godność, podziw budzące dostojeństwo. Świadom tego, tancerz przylega do niej, szanując jednak jej sposób zachowania. Kobieta jest wysoka, elegancka i widać, że była kiedyś piękna i... jeszcze potrafi taka być. Ale jej atrakcyjność wynika z formy jej tańca, dojrzałej i dyskretnej gracji, z jaką porusza się po parkiecie; z jaką wykonuje ewolucje w rytm muzyki, powolna i majestatyczna, pewna siebie. Prowokująca bez ostentacji, bez objawiania tego wszem i wobec. Oto jestem - mówi całą sobą - damą i kobietą. W końcu muzyka milknie i publiczność klaszcze. I podczas gdy mężczyzna żegna się z wyszukaną elegancją z tancerką i zapala, papierosa, tancerz z brylantyną na włosach odprowadza kobietę do stolika i kłaniając się, całuje ją w rękę. Ona zaś uśmiecha się lekko i nie patrzy na żadnego z nas, którzy wszyscy uparcie się w nią wpatrują i każdy w tym momencie oddałby duszę by móc zatańczyć tango, z kimś o takiej klasie i w taki sposób milczącym. Milczeniem dawnym i mądrym kobiety wiecznej. Takim, które ma klucz do tego wszystkiego, co obce jest mężczyźnie. KAPRAL BELALI Zdarzyło się to dwadzieścia cztery lata temu. Była sobie kiedyś Sahara, która nazywała się Sahara Hiszpańska, i był sobie kryzys marokański, a w środku pustyni był sobie posterunek graniczny zwany Tah - mały forcik, jak z filmu, który w bezksiężycowe noce atakowali Marokańczycy. Był sobie też, żeby bronić tego fortu, mały oddział lokalnych żołnierzy: dwunastu Saharyjczyków dowodzonych przez podporucznika Brahima uld Hammuadiego i kaprala Belali uld Marahabiego. Był też sobie młodziutki dziennikarz, który cały rok spędził w owej placówce, wysyłając codzienne sprawozdania do gazety Pueblo i który w czasie wielu nocy przeżywał razem z obrońcami Tah alarmy bojowe. W ciągu długich godzin ciemności, chłodu i czuwania, pod marokańskim ostrzałem, wśród migających światełek żarzących się papierosów, ukrywanych w dłoniach i przyciszonych szeptów dziennikarz bardzo się zaprzyjaźnił z kapralem Belali. Tak bardzo się zaprzyjaźnił, że pewnej nocy, kiedy Marokańczycy okrążyli fort, a major Fernando Labajos, ignorując wyraźne rozkazy - dwunastu Saharyjczyków nic nie znaczyło dla hiszpańskich generałów - udał się im na pomoc, a hiszpański dziennikarz towarzyszył mu w tej wyprawie, kapral Belali podarował dziennikarzowi swój saharyjski srebrny pierścień, który nosił na palcu od dziecka. I dziennikarz zachował go na zawsze - jak medal. Swoje odznaczenie za męstwo. Kapral Belali był chudy, spalony słońcem-, wojownik pustyni, miał sympatyczny uśmiech, na głowie błyszczał zaskakujący biały kosmyk włosów. Na zdjęciach, które on i młody dziennikarz sobie zrobili, kapral Belali ma na sobie mundur lokalnego policjanta i czarną chustę na głowie, króciutką brodę i karabin na ramieniu, a w tle faluje na wietrze - cóż za podły sarkazm - hiszpańska flaga. Zostali tak wielkimi przyjaciółmi, że nieco później, tuż przed Zielonym Marszem, kiedy młodziutki dziennikarz w towarzystwie Satiaga Lomillo z gazety Nuevo Dario oraz Claudea Gluntza, byłego francuskiego spadochroniarza, który się przekwalifikował na wojennego fotoreportera, przekroczyli któregoś dnia granicę i poszli pogadać z Marokańczykami po drugiej stronie frontu, i długo nie wracali, bo strażnik na posterunku najpierw ich przesłuchał, a potem zaprosił na herbatę, wtedy kapral Belali i jego towarzysze pomyśleli, że tamci zostali aresztowani. I po długich dyskusjach Belali, który nie chciał słyszeć o pozostawieniu swojego przyjaciela we wrażych rękach, przekonał porucznika Brahima, żeby zaatakować marokański posterunek. Kiedy więc trzej dziennikarze wrócili szczęśliwie do Tah, zastali Saharyjczyków uzbrojonych po zęby, gotowych odbić ich siłą. No i dowiedzieli się, że mało brakowało, a staliby się tego dnia przyczyną wojny. Później Hiszpania zostawiła Saharyjczyków samym sobie i młodziutki hiszpański dziennikarz zobaczył kaprala Belali, rzewnie płaczącego, kiedy hiszpańscy dowódcy kazali mu oddać broń. Widział go też wyciągniętego jak struna kiedy na dziedzińcu koszar Aaiiin po raz ostatni salutował fladze, która już teraz nie była jego flagą. Tego samego dnia towarzyszył mu również do Seguia, skąd w noc taką jak dzisiejsza, dokładnie dwadzieścia cztery lata temu, kapral Belali wymaszerował wraz z licznymi swymi towarzyszami na pustynię, na wschód, żeby przyłączyć się do Frontu Polisario. Młodziutki dziennikarz i on spotkali się cztery miesiące później, kiedy saharyjscy partyzanci rozpaczliwie walczyli o utrzymanie drogi z Guelta Zemmur i Oum Dreiga