... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Odwróciłem widły zębami do góry. Pies ponownie rzucił się na mnie całym ciężarem. Nogi ugięły mi się w kolanach, plecami uderzyłem w błoto. Uszło ze mnie powietrze. Prze- łykając wirującą psią sierść, starałem się zachować przytomność i stale utrzymywać widły między sobą i psem. Nagle potwór zaskowyczał piskliwie. Równocześnie poczułem, że widły uderzają w kość, przesuwają się po niej i zsuwają niżej. Z nienawiścią przekręciłem trzonek. Zęby weszły w ciało niczym ciepły nóż w masło. Trwaliśmy w szaleńczym uścisku. Język psa był w moim uchu, jego pysk – ośliniony i otwarty w niemożliwym do zniesienia bólu – zaledwie centymetry od mojej twarzy. Pchną- łem widły ze wszystkich sił. Pchałem i przekręcałem trzonek, niewyraźnie świadom kobiece- go krzyku. Otto skamłałjak szczeniak. Zęby wideł weszły jeszcze centymetr i natrafiły na opór. Oczy psa otworzyły się szeroko jakby ze zdziwienia i urażonej dumy, zamrugały ner- wowo, potem się zamknęły. Leżące na mnie ogromne cielsko zadrżało konwulsyjnie. Stru- mień krwi wytrysnął z pyska zwierzęcia, ochlapując mi nos, usta i podbródek. Zakrztusiłem się ciepłą, słoną juchą. Życie opuszczało ciało psa. Starałem się uwolnić od jego ciężaru. Cała walka trwała mniej niż pół minuty. Kim Hickle popatrzyła na martwego psa, potem na mnie i rzuciła się do drzwi. Wsta- łem, wyciągnąłem widły z klatki piersiowej psa i zablokowałem kobiecie drogę ucieczki. – Proszę wrócić – wykrztusiłem. Poruszyłem widłami i kropelki posoki wzleciały w powietrze. Kobieta zastygła. W szklarni panowała cisza. Deszcz ustał. Nagle milczenie przełamały nieprzyjemne odgłosy, gdyż konający pies pierdnął potężnie, po czym oddał kał. Kim Hickle zaczęła krzyczeć na widok odchodów spadających na mierzwę cieplarni, potem osunęła się i usiadła z beznadziejną miną uciekinierki. Wbiłem widły w ziemię i użyłem ich jako podpórki. Przez pełną minutę łapałem od- dech, kolejne dwie lub trzy poświęciłem na ocenę odniesionych run i dokonanych przez psa szkód w mojej garderobie. Płaszcz przeciwdeszczowy był zniszczony, podarty i przesiąknięty krwią. Z pewnym wysiłkiem zdjąłem go i upuściłem na ziemię. Jeden rękaw skórzanej marynarki był postrzę- piony. Wysunąłem się z niej i podwinąłem rękaw golfu. Zbadałem biceps. Warstwy ubrania nieco go osłoniły, dostrzegłem jednak trzy spore rany szarpane. Otoczone labiryntem otarć, zaczęły już puchnąć. Ramię było sztywne i bardzo bolało. Poruszyłem nim. Chyba niczego sobie nie złamałem. Obmacałem żebra i pozostałe kończyny, całe ciało miałem straszliwie obolałe. Przeciągnąłem się ostrożnie, zgodnie z zasadami, których nauczyłem się od Ja- roslava. Poczułem się nieco lepiej. – Czy Otto był szczepiony? – spytałem. Nie odpowiedziała. Powtórzyłem pytanie, mocniej chwytając widły. – Tak. Mam zaświadczenie. – Chcę je zobaczyć. – Naprawdę mam. Może mi pan wierzyć. – Cóż, to z pani polecenia ten potwór próbował przegryźć mi gardło. Z tego też względu nie uważam pani za osobę zbyt wiarygodną. Popatrzyła na martwe zwierzę i zaczęła się kiwać, jak gdyby medytowała. Wyglądała na osobę przyzwyczajoną do czekania. Nie miałem siły toczyć kolejnych bitew. – Ma pani dwa wyjścia, pani Hickle. Jedno – współpracować, a wtedy zostawię panią samą na tym odludziu. Drugie – może mi pani utrudniać, a ja dopilnuję, żeby pani historia trafiła na towarzyskie strony,.Los Angeles Times”. Niech pani sobie wyobrazi: wdowa po pedofilu znajduje schronienie w opuszczonym domostwie rodzinnym. Poetycka opowieść, prawda? Dziesięć do jednego, że media ją rozdmuchają. – Czego pan ode mnie chce? – Odpowiedzi na kilka pytań. Nie mam powodu@ ani ochoty@ pani krzywdzić. – Naprawdę w pańskim biurze Stuart@ umarł? – Tak. Kogo jeszcze się pani tu spodziewała? – Nikogo – odparła zbyt szybko. – Towle’a? Haydena? McCaffreya? Na wzmiankę każdego z tych nazwisk na jej twarzy pojawiał się coraz więks/.y ból, jak gdyby ktoś łamał kobiecie kolc]ne kości. – Nie jestem po ich stronie – dodałem. – Ale chcę się o nich jak najwięcej dowie- dzieć. Podniosła się i wzięła mój zakrwawiony prochowiec. Ostrożnie przykryła nim nieru- chome ciało psa. – Porozmawiam z panem. Rozdział 25 Poprowadziła mnie do garażu na cztery samochody. Wejście do niego jakoś umknęło mojej uwadze: okno zakryte drucianą siatką znajdowało się na parterze, ukryte za nie przycię- tymi siwymi świerkami. Kim Hickle uklękła, przez chwilę manipulowała przy okienku i nagle siatka opadła. Kobieta pchnęła okienko i wsunęła się do środka. Podążyłem za nią. Byłem dużo większy, więc wejście sprawiło mi trochę problemów. Kiedy się przeciskałem, uderzyłem o szybę zranionym ramieniem i musiałem na moment wstrzymać oddech, by nie krzyknąć. Po skoku znalazłem się w wąskim pokoiku, który pierwotnie służył jako parterowa piwniczka. Pomieszczenie było wilgotne i ciemne, jego ściany wyłożono płytkimi drewnia- nymi półkami, podłogę stanowił pomalowany na czerwono lany beton. Nad oknem wisiała zwinięta żaluzja z drewnianych listewek. Kim Hickle odpięła haczyk i żaluzja opadła. Na chwilę zapanowała ciemność. Obawiałem się jakiegoś podstępu z jej strony; poczułem jed- nak tylko przyjemny, gryzący zapach nafty i błysnęła lampa. Kim rozsunęła listewki żaluzji i do piwnicy wpadło nieco przyćmionego światła. Gdy moje oczy przyzwyczaiły się do półmroku, dostrzegłem szczegóły pomieszcze- nia. Na podłodze liche wyrko i śpiwór. Blat chybotliwego drewnianego stołu – przemalowa- nego tak wiele razy, że wyglądał jak miękka rzez’ba – dzieliły lampa naftowa, płytka grzejna, kanister z benzyną i paczka plastikowych przyborów kuchennych