... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
– Nie gadajcie jeno. Ochroniliście nas, Mikołaju, przed morowym powietrzem, to i teraz nas nie opuścicie. – Wola boska. Kiedy śnieg tajał i ciężarem swym przygniatał gontowy dach, Mikołaj strącał ciężką biel grabiami, a potem z tego śniegu lepił bałwana ku uciesze wnuczki, która płakała, kiedy nadchodziły roztopy. Na wiosnę masował Mikołaj krowy, które po wyjściu na trawę dostawały wzdęcia, przebijał im gwoździami pełne gazów brzuchy, pomagał Gieni w sadzeniu ziemniaków, w okopywaniu. W miarę swoich sił, kosił pierwszą trawę, której zapach upajał go do tego stopnia, że kładł się niby na chwilę na trawie i zaraz leciał w obłoki, skąd strącały go na ziemię Cesia lub Gienia i prowadziły do domu, a jemu głupio było, że niewiasty na niego pracują, więc ostatkiem sił wracał w pole zapewniając, że się dobrze czuje. Cesia prowadziła czasem ojca do kościoła przed obraz Matki Boskiej Bolesnej, gdzie modlił się klęcząc i padając na łokcie, wtedy zdenerwowana córka podnosiła go. Wracając wstępował do grąblińskiego lasu, by pokłonić się sośnie, na której wisiał Jej wizerunek i pełen smutku, obejmując jeszcze wzrokiem puste pastwisko i miejsce widzenia z Matką Jezusa, wracał do domu. Często mówił do siebie „Matko Przenajświętsza, źle Ci było w tym lesie?” i zaraz karcił siebie, bo przecież nie ma prawa wtrącać się do spraw boskich, ale przecież przewidywał, że tu, w tym lesie stanie kiedyś bazylika, a przynajmniej kościół ku Jej czci. – Mówcie głośniej, tatuńciu – prosiła Cesia – ja też chcę słyszeć. Nadeszła ostatnia wiosna życia Mikołaja na licheńskiej ziemi. Nie mówiąc o tym nikomu, choć w czasie wielkanocnego śniadania nie powstrzymał się od przypomnienia, że nie tylko Chrystus zmartwychwstał, ale i my wszyscy wstaniemy z martwych wezwani na Sąd Boży. – Niech to święcone jajko utwierdzi nas w tym przekonaniu. Filipie, ty jeszcze pożyjesz, więc rodziny nie zostawiam bez opieki. – Ty też, Mikołaju, nie opuścisz nas jeszcze, bo jak nam przyjdzie żyć bez ciebie. 148 Cesia była przerażona, Marcysi jajko wypadło z ręki, za co otrzymała po łapie, a Gienia wytarła fartuszkiem oczy. Dzień był słoneczny, a idący sam na spacer Mikołaj liczył na niebie białe chmurki, nie było ich wiele, siedem, osiem i przesuwały się w stronę łąki przylegającej do grąblińskiego lasu. Marcysia przybiegła z laską do dziadzia, mówiąc: – Weź, żebyś nie upadł. Mikołaj pogłaskał ją po główce, a ona odwróciła się i skacząc na jednej nodze zbliżyła się do psa, którego szarpała za ucho. Pozostało mi dwa tygodnie – myślał Mikołaj – dwa tygodnie jak dwie minuty, czy przyjmiesz mnie do siebie, Matko Cudowna? Koniec twój nadchodzi szeptał mu głos wewnętrzny, więc rozważ, w jakim stanie jest twoja dusza. Dziś człowiek jest, jutro go nie ma, a gdy tylko usuną go sprzed oczu, szybko wypada z ludzkiej pamięci. – Waćpan do mnie mówisz? – usłyszał głos Filipa. W domu często Mikołaj zastawał ludzi, którzy prosili go o różne wstawiennictwa do Matki Bożej, dotyczące nie tylko członków rodziny, ale i bydła, zostawiali ofiary na kościół za cudowne uleczenie ślepoty i padaczki, krępowało go to, prosił Cesię, żeby nie przyjmowała żadnych datków, odpowiadała, że pieniądze wrzuca do skarbonki kościelnej, że ser czy udko indycze tam się nie mieszczą, to nie jej wina. – Ano nie. W sieni Mikołaj codziennie oglądał żarna, dziś dłużej im się przyjrzał i wyszedł jak zwykle w pogodny dzień przed dom, na ławkę, spojrzał w stronę Izabelina, po czym zatrzymał wzrok na grąblińskim lesie. Dlaczego się oglądasz dookoła, skoro nie tutaj jest miejsce twojego wiecznego spoczynku? Mieszkanie twoje jest w niebie, a sprawy ziemskie masz już za sobą po siedemdziesięciu latach życia, wszystko przemija, więc i ty przeminiesz, niech więc myśl twoja trwa przy Najwyższym. Jeżeli nie umiesz rozmyślać o rzeczach wzniosłych, zatrzymaj się przy męce Chrystusa. – Samo do siebie mówisz, tatuńciu? – Czyżbym w godzinę śmierci nie miał sobie nic do powiedzenia? – Co ci dolega, Mikołaju? – zapytał go ktoś. – Rano myśl, czy dożyjesz do wieczora, a gdy nadejdzie wieczór, nie obiecuj sobie następnego ranka – rzekł Mikołaj, ale nikogo obok nie było. – Wiem, co rzekniesz dalej – obok stał Filip. – Żyj tak, żeby śmierć nie zaskoczyła cię znienacka. Chcesz być sam, wiem o tym. – Mikołaju, błogosławiony pasterzu – mówił garbaty człowiek z Gosławic. – Morowe powietrze zabrało mi żonę i troje dzieci. Jak mam teraz żyć? – zrozpaczoną twarz ukrył w dłoniach. – Poradź mi, tobie uwierzę. – Józefie, przyjacielu. Jeżeli masz czyste sumienie, nie bój się śmierci. Garbaty rolnik przeżegnał się. – Lepiej unikać grzechu, niźli bać się śmierci – dodał słabym głosem leżący na łóżku Mikołaj i poprawił słomiana poduszką. – Jeżeli dziś nie jesteś na śmierć gotowy, bądź gotowy jutro. Długie życie często jeszcze pomnaża winy. Garbaty człowiek bił się w piersi. – Strasznie jest umierać, ale jeszcze straszniej żyć długo w grzechu. Ja się śmierci nie boję, przeciwnie, czekam na nią, bo przed tobą umrę przyjacielu. Ale i ty przejdziesz tę samą drogę, nie bój się życia wiecznego, jeżeli nosisz w sobie grzechy, wyspowiadaj się. 149 – Tatko, obudź się, dziewczyna ze Starego Lichenia przed tobą. Mikołaj otworzył oczy. – Siadaj, córeczko – rzekł nie widząc jej dobrze. – Święty panie, przebacz... – Nie mów tak do mnie. Dziewczyna uklękła, całując Mikołaja w rękę. – Czyja ty jesteś, córeczko? – Córka Miary. – Wiem – Mikołaj pokiwał głową, bo przypomniał mu się sąsiad pijący w lesie gorzałę. – Ja, dziecinko, nie mogę odpuścić ci grzechów. Nawet słuchać mi ich nie wolno. Idź do księdza. – Ale ja... – Wiem, co zrobiłaś. Módl się i przyrzeknij poprawę. Potem przyjdzie do ciebie Chrystus i udzieli ci pociechy, jeżeli przygotujesz Mu godne mieszkanie w swoim sercu. Mikołaj jak przez mgłę widział jej płaczącą twarz, wychodziła z izby niby cień, więc Mikołaj szepnął „Matko Przenajświętsza, wstaw się za nią do Syna swego...” – Cesiu, córeczko, którego dziś? – Dwudziestego drugiego kwietnia, tatko. – Proszę cię, córeczko, nie wpuszczaj już nikogo za wyjątkiem księdza