... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

— Wiem, wiem. Ale mylicie się. Musicie mi koniecznie zaufać! Jesteście „biedni ludzie” i zatrzymaliście się tutaj na odpoczynek. Kozacy odkryli waszą kryjówkę i są już w drodze, żeby was pojmać. Jeżeli nie zaprowadzicie mnie szybko do Borody, będziecie zgubieni! — O święta Matko z Kazania! Widzisz ten gęsty jesion tam w lewo? Tam go znajdziesz! Sobolnik poszedł we wskazanym kierunku, a po drodze gromko ostrzegał każdego napotkanego o grożącym niebezpieczeństwie. Zapanowało gorączkowe podniecenie i zanim dotarł pod jesion cały obóz był postawiony na nogi. Pod drzewem stało pięciu uzbrojonych mężczyzn. — Który z was jest Borodą? Jeden z nich wystąpił i podniósł rękę. — To ja. Czego chcesz? — Przychodzę od Piotra Dobronicza, od którego co dopiero wyruszyło na was czterdziestu pięciu kozaków. Z drugiej strony zbliża się dalszych piętnastu, a od frontu chce was zaatakować kolejnych pięćdziesięciu. — Litościwy Boże! Jesteśmy zdradzeni! — Odkrył was jakiś rybak. — Pozostaje nam tylko jedna droga ratunku. Będziemy walczyć. Musimy przebić się do zagrody Dobronicza i zniknąć w schronieniu, które mi już pokazał. Albo macie może jakiś lepszy plan? — Wybacz, braciszku! — odezwał się Numer Osiemdziesiąty Czwarty. — Chcesz dotrzeć do zagrody Dobronicza. Czy to się uda? — Musi. — Drogę do Dobronicza zagradza ci czterdziestu pięciu dobrze uzbrojonych kozaków. Czy chcesz się przebijać przez ich szeregi? Z lewej strony masz pięćdziesięciu liniowych, a z tyłu następnych piętnastu jeźdźców. — Sytuacja jest rozpaczliwa, ale prędzej umrzemy, niż się poddamy! — Mam inny pomysł, braciszku. Spróbuj zatrzymać żołnierzy przez parlamentariuszy! Ja w tym czasie zawrócę i powiadomię Dobronicza, że udało mi się was ostrzec. Obok przeprawy zostawiłem jedenastu dzielnych towarzyszy, którzy chcą wam pomóc. Jeżeli sprowadzę tych jedenastu na tyły czterdziestu pięciu jeźdźców, żołnierze dostaną się w dwa ognie i prawdopodobnie rozpierzchną się. Wtedy będziecie mieli do Dobronicza wolną drogę. A reszta zależna jest od chwili. — Wspaniały pomysł! Kiedy należy spodziewać się kozaków? — Zaraz! Ale bądźcie rozsądni i oszczędzajcie ludzkie życie! To ważne na przyszłość. Strzelajcie do koni! Sprawi to większe zamieszanie, niż gdyby padali jeźdźcy. — Dobrze, okażemy się ludzcy, ale żaden z nas się nie podda. Kiedy ty i twoi przyjaciele przyjdziecie nam na odsiecz? — Najpóźniej za pół godziny. A teraz żegnaj, braciszku! — Bywaj zdrów, braciszku! Myśliwy odwrócił się na koniu i pognał z powrotem. Najwyższy czas, jeśli chciał przecisnąć się przez okrążenie. Zaledwie ujechał wiorstę, kiedy po swojej lewej ręce zauważył grupę czterdziestu pięciu kozaków, ustawiających się właśnie w szereg mający sięgać aż do rzeki. Przywarł do końskiego karku, dzięki czemu jeżeli ktoś by go zobaczył, przynajmniej nie mógłby go rozpoznać. Postąpił mądrze, bo nagle od grupy oddzieliło się kilku kozaków i rzucili się za nim w pościg. Ale Numer Osiemdziesiąty Czwarty zmusił swego wierzchowca do największego pośpiechu i wkrótce kozacy nabrawszy przekonania, że go nie dogonią, zawrócili. Kiedy myśliwy ujechał kolejne dwie wiorsty, ujrzał amazonkę cwałującą wprost na niego. Była to Mila, córka Piotra Dobronicza. Lęk i troska nie daty jej spokoju i wyjechała mu na przeciw. — Co słychać? Spotkałeś Borodę? — Tak, ostrzegłem go. — Będzie walczyć? — Tak. Wracaj prędko do domu i przekaż ojcu, żeby trzymał schronienie w pogotowiu! Boroda chce się wycofać ze swoimi ludźmi do zagrody i zniknąć w kryjówce. — Tak będzie najmądrzej i najlepiej. Już pędzę. Czy masz jeszcze jakąś wiadomość? — Powiedz ojcu, że ja i moi towarzysze także będziemy walczyli. Pożegnali się. Mila pogalopowała do domu, a Numer Osiemdziesiąty Czwarty do swoich towarzyszy. Znalazł ich w pogotowiu. Ich uwaga skoncentrowała się na drugim brzegu, gdzie właśnie trzech jeźdźców wsiadło na tratwę i przeprawiało się przez rzekę. Było ich trzech, dwóch chudych i niezwykle wysokich i jeden mały. Wszyscy trzej nosili ubranie niespotykane w tych okolicach i przedstawiali sobą taki widok, że Numer Osiemdziesiąty Czwarty zapomniał na chwilę o pośpiechu, stał obok swoich ludzi i czekał, aż przedostaną się na ich stronę. Jeźdźcy powoli opuścili tratwę. Przez chwilę obserwowali wnikliwie dwunastu myśliwych, po czym mały przyłożył dłoń do ronda kapelusza i odezwał się: — Dzień dobry! Znacie te strony, jeśli się nie mylę? — Dosyć — odpowiedział Numer Osiemdziesiąty Czwarty. — To udzielcie nam, proszę, informacji. Szukamy człowieka, który nazywa się Piotr Dobronicz. — Mieszka tu niedaleko. — Znacie go? — Tak. Jesteśmy jego przyjaciółmi. — Cieszę się. My też chcemy się z nim zaprzyjaźnić, jeśli się nie mylę. — Czy ktoś was posłał? — Tak. Bula, książę Buriatów i Karpala, jego córka. — W takim razie serdecznie witamy. Jedźcie prosto przed siebie, a wkrótce znajdziecie się na miejscu! — Dziękuję! Numer Osiemdziesiąty Czwarty przysunął swego konia do Sama Hawkensa i zmierzył wzrokiem małego trapera, który ze zrozumiałą niecierpliwością wyprzedził wolno podróżujących Buriatów. — Źle wybraliście porę odwiedzin. — Dlaczego, braciszku? — Bo jest… bo będzie… no, wkrótce przy zagrodzie Piotra Dobronicza dojdzie być może do krwawej walki. — Behold! Lepiej nie mogliśmy trafić! — Czyżbyś się z tego cieszył? — No, nie wypłakuję sobie oczu, gdy od czasu do czasu dostanę się pomiędzy ludzi, którzy śmiało sobie poczynają, hihihihi! — Jesteś niezgorszym dziwakiem. — Hm! Dla tego człowieka wszystko, co obce, jest dziwne. — Jesteście tu obcy? Tak myślałem. Skąd przybywacie? — Z Ameryki