... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

„Właśnie, dlatego — odburkiwał ponuro. — Kto ci powiedział, że ja chcę grać z lepszymi? Grać z lepszymi nie jest wcale przyjemnie, przy nich widzisz, jaki z ciebie patałach, obnażają wszystkie twoje słabe strony. Nie mogę znosić ich uśmieszków, lekceważących spojrzeń i docinków. Może ty potrafisz, bo jesteś twardy, ale ja cierpię.” „Nikt nie urodził się od razu mistrzem — próbowałem mu wytłumaczyć. — Każdy na początku musiał przegrywać, każdy musiał czuć się głupio, zresztą nie nauczysz się nigdy grać dobrze, jeśli nie będziesz grał z lepszymi od siebie”. „Nie... nie... to nieprawda, nauczymy się obaj, doskonale się nauczymy, nie chcę innych partnerów, ty mi zupełnie wystarczasz, z tobą nie cierpię, przy tobie się nie wstydzę, a nawet przeciwnie, mam zadowolenie: przy tobie czuję, że nie jestem najgorszy”. „Dziękuję ci” — sapałem. „To mnie podtrzymuje na duchu — ciągnął. — Jesteś mi potrzebny jak... jak podpora... jak kij kulejącemu facetowi, ale już niedługo przestanę kuleć — pocieszał mnie — przestanę kuleć i wtedy będziesz wolny”. Nie miałem bynajmniej zamiaru być podpórką i kijem dla niepoczytalnego maniaka i intensywnie myślałem, jak się od niego uwolnić. Gdy żadne tłumaczenia nie skutkowały, postanowiłem go obrazić. W tym czasie u Bułanka wystąpiło wyraźne zmęczenie zbyt forsownym treningiem, grał coraz gorzej, ja też byłem zmęczony, ale on, i to mnie zdumiewało, tracił stopniowo nie tyle formę, co zwyczajnie fizyczne siły. Zaczynał zwykle wspaniale, zabierał się do gry z animuszem, lecz już po paru piłkach flaczał, zlewał się potem, sapał, przerywał grę, odpoczywał, znów się podrywał, ale już z coraz gorszym efektem. Nie, nie było przyjemnie z nim grać. A potem na lekcjach drzemał, zapadał w letarg, nie wiedział, co się koło niego dzieje, i obrywał dwóję za dwóją. Więc znęcałem się nad nim. „Jesteś flak — mówiłem. — Kto by pomyślał, że będę grać z flakiem. Ale tak zwykle bywa, gdy ktoś nadyma się niczym balon. Balonem byłeś, Bułanek. Wszyscy myśleli, że jesteś kimś, a ty byłeś po prostu głupim, nadętym balonem, który skakał przy siatce. Tenis obnażył twoją nicość. Ruszasz się jak mucha w smole. Nie zdziwię się, gdy kiedy uśniesz na korcie. Słowo daję, nie widziałem tak nędznego typa!” Ale on nie obrażał się. Był jakby zupełnie bez honoru. „Opanuj się, Żaba — sapał tylko. — Obaj jesteśmy zmęczeni, to chwilowy regres formy, często spotykany u zawodników, ale wyjdziemy z tego”. „Bardzo wątpię — mówiłem. — Ty nie masz warunków, a ja nie mam chęci. Twoje miejsce jest w szpitalu, stary, nie na korcie. Ciebie niszczy ta piekielna gra fizycznie, mnie duchowo. Ja mam różne zainteresowania i zajęcia, a teraz na nic mi nie starcza czasu. Nie chcę zostać wymachującym rakietą matołem. Przebraliśmy miarkę, bracie... Naprawdę to mnie przestało bawić”. „Nie, nie, to tylko przejściowy kryzys — upierał się Bułanek. — Przetrzymamy, musimy przetrzymać. Fibaka też to nachodziło. Jeśli chcemy do czegoś dojść, musimy ćwiczyć dalej. Nie bój się, Żaba, nie opuszczę cię. Nie pozwolę, żebyś się załamał. Przysięgam, że cię nie opuszczę” — mamrotał z maniackim uporem. „Ładna perspektywa” — myślałem i włos mi się jeżył na głowie ze strachu, że Bułanek rzeczywiście mógłby się do mnie przyczepić na całe życie. Och, jak ja go miałem dosyć! Żeby jeszcze zachowywał się normalnie, ale ten jego dziki sposób bycia! Nigdy nie wstąpił do mnie, tylko albo czaił się w krzakach pod blokiem, albo spacerował przed domem, doskonale widoczny z okien naszego mieszkania, zwłaszcza, że mieszkamy na pierwszym piętrze. I tylko budził niebezpieczne podejrzenia. Bo mama jest niesłychanie podejrzliwa, a do tego bystra, istne sokole oko. Zupełnie nie wiem, jak to robi, niby kręci się przy kuchni, a widzi wszystko, co się dzieje za oknem. Od razu zauważyła Bułanka i rzecz jasna nie spodobał się jej wcale. — Widzieliście — powiedziała do mnie i do Ani pewnego pięknego popołudnia — jakiś typ nas obserwuje, już trzeci dzień się tu szwenda. — Mama jest bardzo spostrzegawcza — mruknąłem ponuro. — Powinna mama pełnić służbę na wieży w jakiejś strażnicy! — Nie podoba mi się to — oświadczyła mama. — Pewnie złodzieje go przysłali, żeby nas rozpracował. — Jak mama może mówić takie rzeczy — oburzyła się Ania. — To jest przecież Fryderyk Bułanek. — Bułanek? — mama zmarszczyła brwi. — Skąd ja znam to nazwisko? — On jest znany w całej szkole! — mówiła z ożywieniem Ania