... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

- Daliśmy mu kupę forsy - brzmiała odpowiedź - ale Panaguryjczycy dorwali go później. - Parszywa sprawa - odparłem. - Ciężko dziś znaleźć uczciwego człowieka, który się daje przekupić tylko jednej stronie. Celnik, który dosłownie przed chwilą przyjął ode mnie ostatni studolarowy banknot, zdobył się na ledwie widoczny spod szczeciny zarostu rumieniec, gdy skinieniem zezwolił mi na przekroczenie granicy. Kilka następnych tygodni dało mi się dobrze we znaki, ale nie tylko dlatego wolałbym o nich nie wspominać. W każdym razie powróciłem do swych normalnych zajęć jako przedstawiciel firmy produkującej maszyny rolnicze - choć żadnej z importowanych przeze mnie maszyn dotychczas nie widziano w pobliżu gospodarstw wiejskich, a trzeba było teraz dać grubo powyżej stu dolarów przy każdym transporcie przez granicę, żeby jakiemuś łapiduchowi nie chciało się zaglądać do skrzynek. Ostatnią rzeczą, którą mogłem zawracać sobie głowę, była piłka nożna; wiedziałem, że lada moment z mojego kosztownego importu zostanie zrobiony użytek, a bardzo mi zależało, żeby tym razem uczciwie zarobione pieniądze wyjechały z tego kraju wraz ze mną. Mimo wszystko nie dało się zupełnie zignorować podniecenia, narastającego wraz ze zbliżającym się dniem meczu rewanżowego. Choćby dlatego, że opanowało także moich partnerów handlowych. Idzie człowiek na konferencję, którą aranżuje nie szczędząc wysiłków i kosztów w bezpiecznym hotelu lub w rezydencji zaufanego sympatyka, a tu pół cennego czasu trwonią na gadkę o piłce. Rozpacz mnie ogarniała i zastanawiałem się, czy aby Periwiańczycy traktują swą politykę równie serio jak sport. - Panowie! - błagałem. - Jutro rozładują naszą następną przesyłkę świdrów rotacyjnych i jeśli nie otrzymamy tego zezwolenia od ministra rolnictwa, ktoś może otworzyć skrzynki i sprawa... - Spokojna głowa, chłopcze - beztrosko odpowiada mi na to generał Sierra lub pułkownik Pedro. - Wszystko załatwione. Zostaw to armii. Wolałem już nie pytać “której armii?” i przez następnych dziesięć minut musiałem wysłuchiwać zażartej dyskusji na temat futbolowej taktyki i najlepszych sposobów na nieposłusznych arbitrów. Nie przyszło mi do głowy - jak i chyba nikomu innemu - że temat ten jest ściśle związany z przedmiotem naszej narady. Odtąd miałem dość czasu, by zorientować się, co naprawdę zaszło, choć na początku trudno było się połapać. Centralną postacią tego niewiarygodnego dramatu był niewątpliwie don Hernando Dias - milioner o reputacji playboya, zagorzały miłośnik piłki nożnej, dyletant o rozległych zainteresowaniach naukowych i, głowę daję, przyszły prezydent Periwii. Jako że pasjonowały go samochody wyścigowe tudzież hollywoodzkie piękności, co zresztą sprawiło, że był jednym z najbardziej znanych towarów eksportowych swego kraju, znakomita większość ludzi sądziła, że określenie “playboy” wyczerpująco charakteryzuje don Hernanda. Nic, ale to nic, nie było dalsze od prawdy. Wiedziałem doskonale, że don Hernando jest jednym z nas, niemniej jednak nie cieszył się szczególnymi względami u prezydenta Ruiza, co zapewniało mu mocną, acz niezwykle delikatną pozycję. Rzecz jasna, nie miałem okazji go poznać; z uzasadnioną wszak ostrożnością dobierał sobie przyjaciół, a z drugiej strony mało było takich, którym zależało na spotkaniu ze mną, chyba że ich życie do tego zmusiło. O jego zainteresowaniach naukowych dowiedziałem się znacznie później; podobno miał prywatne obserwatorium, z którego często korzystał w pogodne noce, choć, jak chcą złośliwi, w celach nie tylko astronomicznych. Don Hernando spożytkował niechybnie cały swój czar i siłę perswazji, by dostać zgodę prezydenta; gdyby stary sam nie był zagorzałym kibicem, rozpamiętującym zeszłoroczną klęskę jak każdy inny periwiański patriota, nigdy nie dałby się namówić. Już sama oryginalność planu zapewne nastawiła go doń przychylnie, nawet jeśli nie szalał z radości, godząc się na wycofanie z koszar połowy swych oddziałów na całe niemalże popołudnie. Cóż wszakże, jak na pewno nie omieszkał przypomnieć mu don Hernando, lepiej zagwarantuje lojalność armii niż prezent w postaci pięćdziesięciu tysięcy biletów na mecz roku? Nie miałem jeszcze o tym zielonego pojęcia, gdy tego pamiętnego dnia zasiadłem na trybunach. Jeśli sądzicie, że wcale nie miałem ochoty tam się znaleźć, macie świętą rację. Jednakowoż pułkownik Pedro podarował mi bilet, i nie wyszłoby mi na zdrowie, gdybym zranił jego uczucia, nie wykorzystując podarunku. Zasiadłem więc już sobie pod lejącym się z nieba żarem i wachlując się programem słuchałem komentarza ze swego radyjka w oczekiwaniu na rozpoczęcie meczu. Stadion wypełnił się do ostatniego miejsca, potężna owalna miska po brzegi zalana morzem ludzkich twarzy