... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

W jakim wieku może być signora? - zapytywałem siebie. Czy jest kwitnącą dwudziestoletnią dziewczyną? Czy też jest ową delikatną dziewięćdziesięcioletnią staruszką, która jeszcze za sto lat będzie niezniszczalnie ucieleśniać miniaturowy format wiecznej młodości? Jeśli dobrze pamiętam, spotkałem tych dwoje tak bliskich mi ludzi krótko po śmierci mojej biednej mamy. Wypiliśmy razem kawę w „Czterech Porach Roku”, potem nasze drogi się rozeszły. Pojawiły się lekkie, ale nie błahe różnice polityczne; Bebra był w bliskich stosunkach z Ministerstwem Propagandy Rzeszy, występował, jak bez trudu wywnioskowałem z jego aluzji, w prywatnych apartamentach panów Goebbelsa i Göringa i najrozmaitszymi sposobami próbował mi wytłumaczyć i usprawiedliwić to wykolejenie. Opowiadał o wpływowej pozycji nadwornych błaznów w średniowieczu, pokazywał mi reprodukcje obrazów hiszpańskich mistrzów, które przedstawiały jakiegoś Filipa czy Karola w otoczeniu dworu, a wśród tych sztywnych gromad można było dojrzeć paru osobliwie i dowcipnie ubranych błaznów w pludrach, którzy mieli proporcje Bebry, a być może i moje, Oskara. Właśnie dlatego, że podobały mi się te obrazki - bo dziś mogę nazwać się gorącym wielbicielem genialnego malarza Diego Velazqueza — nie chciałem Bebrze ułatwiać zadania. On zresztą poniechał potem porównań stanowiska karła na dworze hiszpańskiego Filipa IV ze swoją pozycją przy nadreńskim parweniuszu Józefie Goebbelsie. Mówił o ciężkich czasach, o słabych, którzy chwilowo muszą ustąpić, o oporze, który rozkwita w ukryciu, krótko mówiąc, padły wówczas słowa: „emigracja wewnętrzna”, i dlatego rozeszły się drogi Oskara i Bebry. Nie znaczy to, żebym zachował do mistrza urazę. Na wszystkich słupach ogłoszeniowych szukałem przez następne lata afiszów rewii i cyrków z nazwiskiem Bebry, znalazłem to nazwisko dwukrotnie w towarzystwie signory Raguny, nie podjąłem jednak nic, co mogłoby doprowadzić do spotkania z przyjaciółmi. Pozostawiłem to przypadkowi, lecz przypadek zawiódł, bo gdyby nasze drogi skrzyżowały się już jesienią dziewięćset czterdziestego drugiego, nie zaś dopiero w roku następnym, Oskar nigdy by nie terminował u Liny Greff, tylko stałby się uczniem mistrza Bebry. A tak codziennie, często już wczesnym przedpołudniem, przechodziłem przez ulicę, wstępowałem do sklepu z warzywami, dla przyzwoitości kręciłem się najpierw pół godzinki w pobliżu Greffa, który stawał się coraz bardziej pomylonym majster-klepką, przyglądałem się, jak budował swoje cudaczne, dzwoniące, ryczące, piszczące maszyny, i szturchałem go, gdy do sklepu wchodzili klienci; bo Greff w tym czasie nie zwracał już prawie uwagi na otoczenie. Co się stało? Co sprawiło, że tak kiedyś towarzyski, zawsze skory do żartów ogrodnik i przyjaciel młodzieży zamknął się w sobie, co sprawiło, że tak osamotniał, stał się zdziwaczałym i trochę zaniedbanym starszym panem? Młodzież już nie przychodziła, Ci, co teraz dorastali, nie znali go. Jego zwolenników z czasów skautowskich wojna rozrzuciła po wszystkich frontach. Przychodziły listy poczty polowej, potem już tylko kartki, a któregoś dnia okrężną drogą dotarła do Greffą wiadomość, że jego ulubieniec, Horst Donath, kiedyś skaut, potem hufcowy w Jungvolku, padł jako podporucznik nad Dońcem. Od tego dnia Greff zaczął się starzeć, nie dbał o swój wygląd, całkowicie poświęcał się majsterkowaniu, tak że w sklepie warzywnym widziało się więcej maszyn dzwoniących i mechanizmów ryczących niż choćby ziemniaków i główek kapusty. Niewątpliwie ogólna sytuacja żywnościowa też zrobiła swoje; sklep otrzymywał bardzo rzadkie i nieregularne przydziały, a Greff nie umiał, tak jak Matzerath, wykorzystując stosunki, załatwić korzystnych zakupów w hurcie. Sklep wyglądał smutno i właściwie należałoby się cieszyć, że bezsensowne hałaśliwe aparaty Greffa w sposób co prawda cudaczny, ale dekoracyjny ozdabiają i wypełniają wnętrze. Podobały mi się produkty, które rodziły się w coraz bardziej sfiksowanym umyśle majster-klepki Greffa. Patrząc dzisiaj na węźlaste twory mojego pielęgniarza, przypominam sobie wystawę Greffa. I podobnie jak Bruno raduje się moim tyleż uśmiechniętym, co poważnym zainteresowaniem dla jego artystycznych igraszek, tak Greff cieszył się na swój roztargniony sposób, gdy spostrzegł, że ten czy inny mechanizm muzyczny sprawia mi przyjemność. On, który przez całe lata nie zwracał na mnie uwagi, nie ukrywał rozczarowania, gdy po pół godzince opuszczałem sklep zamieniony w warsztat i odwiedzałem jego żonę Linę Greff. Cóż mam państwu powiedzieć o tych wizytach u obłożnie chorej, które trwały najczęściej dwie, dwie i pół godziny. Gdy Oskar wchodził, ona przywoływała go z łóżka: - Ach, to ty, Oskarku. No, chodźże tu bliżej, a jak chcesz, to wskakuj do łóżka, bo w pokoju zimno, Greff tak marnie napalił! - Wślizgiwałem się więc do niej pod pierzynę, bębenek i owe dwie pałeczki, których używałem przed chwilą, zostawiałem przy łóżku i tylko z trzecią pałeczką, zużytą i trochę sfatygowaną, składałem wizytę Linie. Nie znaczy to, żebym się rozbierał, zanim wszedłem do łóżka Liny. Kładłem się w wełnie, aksamicie i skórzanych butach, a po pewnym czasie, mimo wytężonej i rozgrzewającej pracy, w tym samym, prawie niepomiętym ubraniu wydostawałem się ze skotłowanej pościeli. Gdy kilka razy tuż po wyjściu z łóżka Liny, jeszcze przesiąknięty jej wyziewami, zaszedłem do sklepu, przyjął się zwyczaj, do którego zastosowałem się z wielką ochotą. Jeszcze gdy leżałem w łóżku Greffowej i wykonywałem ostatnie ćwiczenia, Greff wchodził do sypialni z miednicą ciepłej wody, stawiał ją na taboreciku i wychodził bez słowa, nie spojrzawszy nawet na łóżko