... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Kowboj, jego plastikowe oczy odbijające brylan- towy blask gwiazd z wizji Sary, pędzący w swej delcie, wysoko, w zimnym, bezchmurnym powietrzu, ze świadomością sięgającą wprost z kryształu w jego głowie do długich, polimerowych kości wielkiego kadłuba samolotu, do hydraulicznych mięśni, światło- wodowych nerwów... Sara spogląda w dół na certyfikaty akcji le- żące na kolanach Dauda i zastanawia się nad swoimi długami. Michael by zrozumiał, myśli. Zna jej życie, wie, czego pragnęła przez długie lata, zdaje sobie sprawę, że spełnienie ich przekra- cza jego możliwości. Rozumie, że nie jest mu nic winna, że otrzy- mała zapłatę za każdą wykonaną dla niego pracę, że nie może od- mówić najgłębszemu pragnieniu serca. Z Kowbojem jest inaczej. Jest uwikłany we własną sieć lojal- ności, ideały, na które ona nie może sobie pozwolić. Jego plan obalenia Couceiro ma małe szansę. Zbyt zależy od niestałych żądz Roona, któremu nie można zaufać bardziej niż innym. Lepiej ro- bić interesy z płacącymi żywą gotówką. Jeśli Kowboj jest na tyle głupi, żeby pchać się w taką śmierdzącą sprawę, kiedy wszystko się rozpada, to jego problem. Żadnych sentymentów, myśli. Kowboj sam to powiedział. Je- steśmy przyjaciółmi, kiedy możemy sobie na to pozwolić. Spogląda w dół na Dauda, głaszcze go po włosach spiralnymi ruchami. Po autostradzie za szpitalem z wyciem przelatuje po- duszkowiec. - Zdobyłam dla nas bilety - mówi Sara. - Straciłam je, ale od- zyskałam. Mamy To, Czego Ludzie Poszukują... Mamy To, o Czym Ludzie Rozmawiają... Mamy Wygląd, Którego Ludzie Żądają... Nazwaliśmy Go ZIMNYM KAMIENIEM - Saro. - To zanikający głos Reno. - Chcę pomóc. Chcę wziąć udział w wojnie. Dziewczyna znów siedzi w samochodzie poruszającym się po zniszczonych ulicach Florydy. Przez dźwiękochłonną szybę widzi we wstecznym lusterku błysk oczu ochroniarza rozglądającego się za „ogonami". - W jaki sposób? - pyta. - Co możesz zrobić? Jesteś tak wrażli- wy na ciosy. - Żyjąc tutaj, nauczyłem się paru rzeczy na temat włamań do systemów komputerowych. Mogę spróbować dobrać się do ich przekazów albo danych. Dowiedzieć się, co knują. - Reno, ich komputery są zbyt dobrze zabezpieczone. Są inne niż rządowe maszyny, w których żyjesz. Orbitalców stać na najlep- szą ochronę. Gdybyś był programistą, nie powstrzymywałabym cię. W takiej sytuacji mogą co najwyżej cię namierzyć, lecz za- wsze zdążysz się zmyć. Ale ty tam żyjesz. Mogą cię naprawdę zniszczyć. - Saro, wciąż się uczę. Mam w pamięci każdy dostępny okruch informacji o Tempel. Wszystko zaczyna się układać w sensowne wzorce. Wiem, że są słabi. Potrzebuję tylko dostępu. - Dostęp. - Sara się śmieje. - Zdobycie dostępu zawsze było głównym problemem, Reno. - Mogę pozostać tu uwięziony na zawsze. Jeśli wy przegracie, nie będzie żadnej drogi ucieczki. Desperacja w głosie Reno dotyka czegoś w duszy Sary, ucina- jąc jej śmiech. Dziewczyna czuje chłód skóry wywołany nadmu- chem z klimatyzacji. - Wpuść mnie do ich systemu. Jeśli nie możesz się sama wła- mać, zapłać komuś w Orlando - pracuje tu dość glebiarzy, niektó- rzy na pewno mają dostęp. - Próbowaliśmy tego cały czas, Reno. Tak, prawda, możemy cię wpuścić w ich zewnętrzny kryształ, ale tylko kilkudziesięciu ludzi ma dostęp do głównego komputera Tempel, na każdego przypada po dziesięciu okablowanych strażników, a w dodatku niemal ni- gdy nie opuszczają budynku. - To mi niepotrzebne. Kiedy przepłacisz kogoś, to jeszcze nie oznacza, że będzie wiedział, czego szukać. Zbyt wiele danych do przetworzenia dla jednej osoby. Posłuchaj, Saro. - Głos Reno do- biega mocniej z odbiornika, niesie w sobie chłód niczym bańki gazu w płynnym tlenie. - Na Florydzie Orbitalcy są nieźle prze- mieszani, tutaj nie obowiązują linie demarkacyjne. Tempel pro- wadzi tu mnóstwo interesów, a część z nich jest tajna. Ukrywają je nie tyle przed nami, ile przed konkurencją. Jeśli dostanę się do ich systemu, będę mógł zacząć kojarzyć dane. Kwitek za wyna- jem samochodu, przylot wahadłowca, odnotowana w spisie rozmo- wa telefoniczna z Pittsburghiem, bilety dla mocno strzeżonych ważniaków opuszczających się na dno studni - to wszystko razem oznacza ładunek wysyłany na północ, Saro. Człowiek by tego nie zauważył, nie miałby dość czasu na przekopanie się przez takie zwały danych. Ale ja mogę. Mogę wygrzebać dla Hetmana infor- macje, gdzie oni składują towary, jak je rozdzielają pomiędzy swoich trzeciaków, może nawet którędy biegną używane przez nich szlaki. Sara przypomina sobie białomózgiego byłego pilota dryfujące- go tam i z powrotem przez interfejs, gadającego rozmarzonym głosem o węzłach, systemach, sposobach, w jakie Orbitalcy się do- pasowują. Jeśli to nie zadziała, myśli, Reno wcale nie znajdzie się w gorszej sytuacji niż w tej chwili. Jeśli się uda, na pewno zdoła wywrzeć nacisk na Tempel. Sarze podoba się wizja ludzi Tempel mających nóż na gardle. Dzięki temu będzie dla nich więcej warta. - Okay, Reno - godzi się. - Pogadam o tym z Hetmanem. NADZIEJA TO NASZA BRANŻA Sara jest zaskoczona, widząc Mslopego siedzącego cicho przy Daudzie i dzielącego się z nim papierosem. W tle mruczy laser i blizny na plecach chłopaka zmieniają się w popiół i dym. - Nie mogłem trzymać się z dala - mówi Mslope, dotykając karku Dauda. - Powiedzieli, że powinienem. Przekonałem ich do zmiany zdania. Jest coś takiego w Daudzie, co powstrzymuje odpowiedź Sary