... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Jak by nie było, wprowadzał pewne war- ci wagowe do łaknącego obciążenia żołądka, a to już ; znaczyło. Efekt był wręcz rewelacyjny. Któregoś Inia Janek Spaleniak, pielęgniarz opiekujący się tą gru-ki chorych, zameldował pisarziowi centralnemu z podziwem graniczącym z niepokojem: „Nie wiem, co jest, ale chorzy przestali..." Tak jest, przestali, i to, jak się okazało, na dobre. Po piku dniach blokowa latryna nie była już oblegana, a chorzy jeden po drugim byli przenoszeni na normalne bloki chorych, bądź też wypisywani na bloki zdrowych. W ogóle pomysłowość więźniów w wyszukiwaniu rzeczy nadających się do jedzenia była prawie niewyczerpana. Niektóre „specjały" wywodziły się ze źródeł naukowych, niekiedy poprzez długi łańcuch skojarzeń. Wiadomo, dajmy na to, było, że wartość pożywienia przyjmowanego przez organizm ocenia się na podstawie ilości kalorii. Kalorie z kolei wiążą się z węglem — słyszało się przecież nieraz: węgiel wysoko- czy niskokaloryczny. Wniosek prosty — trzeba jeść węgiel. Coraz częściej, jako że moda jest zaraźliwa, spotykało się więc na obozowych uliczkach twarze umorusane resztkami węgla. Żucie i smoktanie bez przerwy kawałka węgla kamiennego działało sugestywnie i oczywiście na nic nie zda-' łyby się perswazje. Tłumaczący cały bezsens zajęcia bywał wyśmiewany, zaś poszczególni węglowi muzułmani sprawdzali ukradkiem, czy efekty są już widoczne. Niektórzy nawet odkrywali u siebie przyrost ciała. Pracujący w pobliżu pól uprawnych mieli możliwości tak zwanej drobnej organizacji. Jakiś surowy ziemniak, burak cukrowy czy pastewny, marchew były delikatesami najwyższego rzędu. Muzułman dysponujący pospolitym, zdawałoby się, głąbem kapusty oglądany był przez 153 rzesze jemu podobnych z nabożną czcią. Zdobycze żywane były na surowo, nawet jeżeli były to ziemniak Dostęp do ognia był bowiem dla olbrzymich rzesz muzułmanów czystą abstrakcją. Niektórzy uciekali się d< półśrodków. Surowy ziemniak, brukiew, czy też innj wartościowy kąsek wrzucony do ledwie ciepłej obozowej „zupy" stanowił jedyne zagęszczenie tej tajemniczej cieczy. Po spożyciu zupy następował moment delektoJ wania się „czymś konkretnym". Ot, coś jakby kawałek} mięsa z rosołu. Wśród muzułmanów byli też specjaliści od penetracji śmietników. Kwadratowa skrzynia zawierała w sobie czasami kawałki zgniłej cebuli, spleśniałe skórki od chle-l ba, liście kapusty, czy nawet resztki kości, wszystko pc-ł chodzące z kuchni personelu SS, czy nawet ze stołów kasyna oficerskiego. Przy pewnej dozie szczęścia można] tu było czasem nasycić wieczny głód. Zajęcie to niosło z sobą dodatkowe emocje, jako że przez pewien czasl śmietnik ustawiony był już poza linią posterunków dziennych. Wprawdzie głód był często silniejszy od roz-l sądku, ale przy niepewnych, jeszcze nie wypróbowanych esesmanach jedynie wytrawny żeglarz mógł decydować] się ma rejs. Dni deszczowe, których było niemało, dawały dodat-kowe, jakkolwiek bardzo skromne źródło pożywieniaJ Chwytano wtedy i konsumowano robaki. W pewnych okresach czasu obiad w obozie składał się z dwu dań. Więźniowie otrzymywali wtedy trzecią część normalnej porcji przyrządzonej na tak zwaną jarzynę (krojona brukiew zaprawiona odrobiną mąki, bez tłusz- ¦ czu) i po kilka kartofli. Oczywiście zimą w kamieniołomach trzeba było natychmiast zjadać wszystko w pier-^ wotnej postaci, to jest z łupinami, z resztkami słomy i piasku (gotowało się to jak dla świń). Obieranie kartofli byłoby równoznaczne z zamarznięciem wszystkiego 154 i aszanych miskach przy kilkunastostopniowym mro- Zresztą posiadanie jednej miski oraz kategoryczny :iz pobierania kartofli, dajmy na to, w czapkę, zrnu- iły do fasowania wspólnego obu dań. W obozie wa-1 iki były nieco inne, ale i tu obieranie zakrawałoby na [rozrzutność. Z obieraniem kartofli spotykamy się tylko „przy sto-l.nt" prominentów. Po grubości obierzyn można nie-lnie zakwalifikować prominenta do któregoś z odła-i jw warstwy posiadaczy. „Miliarderzy" pobierają kartofle i obrzucając miskę pogardliwym, wzrokiem wycią- ją ją w kierunku czekających nabożnie muzułmanów. < st jest bezinteresowny. W zamian wymagają jedynie solidnego wymycia naczynia. „Milionerzy", z kpiącym w prawdzie wyrazem twarzy, obierają grubo kilka więk-Izych sztuk, przełykają kilka kęsów, po czym miska wędruje w kierunku stłoczonej wynędzniałej gromady. Drobni posiadacze zjadają swoje kartofle, obierając je wszakże. Również i oni znajdują chętnych na pozoistało-Ici. Są jeszcze ci „na dorobku". Z jednej strony chcieliby już imponować, ale żal im kartofli — ich do niedawna głodne żołądki nie są skłonne do wyrzeczeń. Po krótkich wahaniach zaczynają kartofle obierać, ale grubość, a raczej cienkość skórki wskazuje na to, że wspomnienie głodu jest jeszcze bliskie. Ci po skonsumowaniu nie mają odwagi wyciągnąć ręki władczym ruchem. Spokojnie czekają, aż zjawi się chętny, któremu po prostu przesypują obierzyny do jego miski, zdając sobie sprawę, że rzecz jest za mało atrakcyjna, aby można było żądać jakichkolwiek świadczeń. Cała reszta zjada kartofle z łupinami. Niektórzy kroją je na plasterki i obkładają nimi chleb, uzyskując coś w rodzaju tartinek. Zdarzają się i tacy, którzy dokładnie linką kartofle wraz z łupinami na miazgę, dodają do logo większe ilości łupin otrzymanych od prominentów, 155 ugniatają to wszystko na placek, który na pewno w Ui tej chwili bardziej im smakował niż niejeden świątec; mazurek. W pierwszych okresach istnienia obozu zdarzały dni, kiedy w fasowanej w minimalnych ilościach zn trafiały się pojedyncze kości. Ich konsumpcja to był c ceremoniał. Szczęśliwiec, któremu dostała się kość, ol zywał ją dokładnie i nadgryzał, co się dało, a następ zawijał ją w strzęp papieru i przechowywał do nast nego posiłku. Do nowej porcji wodnistej zupy wkł pieczołowicie przechowywany i strzeżony skarb i po wypiciu wody następował akt drugi oblizywania, łączony z próbą wysysania nie istniejącego szpiku, wydobyciu wszelkich substancji smakowych kc miażdżono przy użyciu kamieni. Miazga stawała ukoronowaniem posiłku. W miarę upływu lat, które przynosiły pewne drobr ulgi w warunkach bytowych więźniów (np. dostęp ognia w piecyku blokowym, mieszczącym się w pien szej, „dziennej" części bloku) wymagania rosną. Oto nj niedawny zbieracz łupin zapragnął naraz smażonyc| ziemniaków. Na przeszkodzie stoi tylko i wyłącznie bra tłuszczu. Paczki otrzymuje przecież zaledwie niewieli procent więźniów, a dostęp do obozowej margarynji mają tylko nieliczni