... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

— Popamięta mnie jednak — szepnął gubernator. Aby mu dokuczyć, nie pozwolił eskorcie nocować w mieście. Nie życzył sobie mieć tu pod bokiem tych bravi razem z ich commandanto. Niech wracają, skąd przyszli. W ostateczności mogą sobie obozować po drodze, w Tuxtla albo w jakiejś wiosce rybackiej na wybrzeżu. Pociągnął za sznur, którego koniec zwisał obok fotela przy oknie. W którymś z odległych pokojów zadźwięczał srebrzysty głos dzwonka. Zaraz potem w drzwiach ukazał się sekretarz, zgięty we dwoje w ukłonie. Podsłuchiwał — pomyślał Herrera. Spojrzał nań podejrzliwie i odwrócił wzrok. Ten człowiek mierził go swoją fałszywą pokorą i służalczością. Nawet jego, który przecież takiej służalczości wymagał! Lecz nie mógł się bez niego obejść: Luiz znał na wylot wszystkie sprawy prowincji, wiedział o wszystkich plotkach, orientował się w nastrojach bogatych Kreolów, właścicieli estancji, donosił mu o najpoufniejszych rozmowach, jakie prowadzili między sobą caballeros w winiarniach i oficerowie w pulqueriach. Don Vincente tyleż go nie cierpiał, ile potrzebował jego usług. — Dowiesz się, jakie nazwisko nosi kapitan, który tu był — rozkazał. — Imię, nazwisko, oddział i tak dalej. Luiz skłonił się, kryjąc uśmiech zadowolenia. Oczekiwał tego rozkazu. Wiedział już, że prostacki oficer, który potraktował go bez krzty szacunku, naraził się także su merced gubernatorowi. Najchętniej natychmiast spełniłby otrzymane polecenie. Nagliła go rozkoszna gorliwość. Byłoby to wyzwoleniem nurtującej go pasji, wzlotem duszy w krainę szczęśliwości, gdyby mógł zaraz upokorzyć tego ordynarnego kapitana. Lecz musiał jeszcze zaczekać, więc opanowawszy radość, spokojnie podszedł do stołu, aby poprawić knoty świec płonących w dwu srebrnych pięcioramiennych lichtarzach. — Co nowego? — spytał gubernator. — Przed wieczorem weszły do portu dwa okręty — zaczął Luiz. — Nasze okręty? — Nie te, których oczekujemy, ale w każdym razie płynące pod naszą flagą. O flocie, która ma przybyć po srebro, nie mam jeszcze niestety żadnych wiadomości. — Więc po co mi to mówisz? — zirytował się don Vincente. — Cóż mnie obchodzą wszystkie inne okręty zawijające do portu? Już wielki czas, aby przybyły tamte — dodał marszcząc brwi. Pomyślał, że zanadto się pośpieszył z wysłaniem wojsk na ową karną ekspedycję. Można było poczekać do przybycia Złotej Floty z południa i opróżnienia składów pełnych srebra i koszenili. Lecz Złota Flota spóźniała się, a właściciele i mayorale estancji wołali o ratunek i pomstę na Indianach. — Te okręty — powiedział Luiz — sygnalizowały, że są ścigane przez korsarzy, wasza wielmożność. Dlatego w porcie zapalono latarnie, aby ułatwić im wejście. Gubernator drgnął. — Korsarze? Tutaj? — Nie ośmielili się zbliżyć — uspokoił go tamten. — Ci dwaj kapitanowie zapewne trochę przesadzają. Strach ma wielkie oczy. — Nie słyszałeś nic nowego o Martenie? — Nie. Nie pokazuje się nigdzie od paru miesięcy. Chyba się stąd wyniósł. A może jego okręt rozbił się i Marten gotuje się już w piekielnej smole. — Oby tak było! — westchnął Herrera. Odprawił sekretarza i zamknąwszy drzwi na zasuwkę wyjął ze skrytki w ścianie ciężką srebrną szkatułkę, zawierającą prywatne papiery, listy i rachunki. Wyszukał arkusz dotyczący nieoficjalnych dochodów z kopalń Orizaba i zagłębił się w obliczeniach. Kapitan Manuel Rubio przeklinał psią służbę w szeregach wicekróla, nadużywając w tym celu imion wielu świętych z Madonną na czele i ubliżając ich czci w sposób zgoła niesłychany. Jak każdy Kreol, nie cierpiał gaczupinów, a ci dwaj — don Vincente i jego sekretarz — szczególnie dali mu się we znaki. Wprawdzie Luiz usłyszał, co Rubio o nim myśli, ale nie można było powiedzieć tego samego gubernatorowi lub dać mu porządnego kopniaka, na co w zupełności zasłużył. Rubio był wściekły na niego. Miał zdrożonych ludzi, a konie i muły ledwie się wlokły noga za nogą, gdy wyjeżdżał na czele eskorty z niegościnnego Vera Cruz. Musiał pozwolić im wypocząć, i to nie w Tuxtla, dokąd nie doszłyby po złej, niebezpiecznej drodze, lecz w najbliższej wsi. Nie spodziewał się tam kwatery nawet dla siebie. Przewidywał, że będzie musiał spędzić noc przy ognisku lub na jednym z wozów. Pogrążony w rozpamiętywaniu obelżywych podejrzeń ze strony gubernatora, jechał na czele oddziału w zupełnej ciemności przez piaszczysty, jałowy step, który zaczynał się tuż za murami miasta. Ciężkie, choć puste już wozy grzęzły w piachu i trzeba było popychać je wśród okrzyków woźniców i razów spadających na grzbiety zwierząt. Nocny chłód po upalnym dniu przejmował dreszczem. Tabor rozciągał się, pełzł jak leniwy wąż, omijając wysokie nadmorskie wydmy, poza którymi wśród nędznych, ciernistych zarośli i usychających palm stały dwa rzędy glinianych domków rybackich