... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Oddaliliśmy się szybko od tego pałacu grozy. – Czy pani dobrze zna swoją córkę? – Co za głupie pytanie! – To powinna pani zrozumieć, że ona może pojawić się wszędzie. – W dwóch miejscach naraz? – Podejrzewam, że tak. Mama Zuzanny spojrzała na mnie wymownie. W młodości musiała być prawie tak piękna jak córka. – Pan pewno głodny – powiedziała. – Proszę do mnie, zje pan tę paczkę. Powlokłem się za nią. W budzie dołożyła patyków do piecyka kozy, postawiła nań imbryk, a na stolik wyłożyła produkty z paczki: chleb, masło, baleron, ser, jabłka i cebulę. Po paru dniach głodowania powrócił mi nagle apetyt i zacząłem wszystko pożerać. – Tęsknię za Zuzanną, mój panie, ale cieszę się, że jej tu nie ma. I to nie tylko ze względu na sowieckich agentów, co rządzą Polską, ale i dla mojego spokoju. Pan jej dobrze nie zna i dlatego się pan zakochał. Całe pana szczęście, że gdzieś znikła. Jej chyba nikt na stałe nie zatrzyma. – Dlaczego? – Nie wiem, dlaczego. Nawet w czasie wojny żarła pomarańcze. Słyszał pan o czymś ta-kim? – W czasie wojny nawet nie widziałem pomarańczy. – Może dlatego pan taki grzeczny? Nie był pan przypadkiem ranny w głowę? – Ja ją spotkałem, proszę pani. – No dobrze... – Mama postanowiła nie drażnić wariata. – Gdyby ją zamknęli, na pewno by mi dała znać. Co to dla niej byłoby uwieść strażnika! – Trzeba zatrudnić dobrego adwokata – powiedziałem. – Sprawa jest gardłowa. – Pan wie, ile oni teraz biorą?! – przeraziła się mama. – Męża przyjaciółki aresztowali za podziemie. Ona płaciła adwokatowi i płaciła, sprzedała wszystko, co miała, została w jednej sukience, a oni i tak skazali go na śmierć, co by przecież zrobili i bez adwokta. – Teraz adwokat w sądzie to jak ksiądz na pogrzebie – wyjaśniłem. – Nic nie pomoże, ale zatrudnić trzeba. – Pan mnie wciąga w głupie rozmowy, młody człowieku. Zuzanny nie ma i już. Proszę to zjeść do końca. Pożerałem więc paczkę dla Zuzanny i powstrzymywałem łzy. Pracę w Biurze Podróży „Orbis” uzyskałem dzięki protekcji Wacka, gdyż leczył dyrektora tej instytucji. Dyrektor przyjął mnie jako praktykanta i w parę dni później zwiał za granicę, wybierając kapitalizm. Rozpocząłem więc urzędowanie w biurze zagranicznym, mieszczącym się na parterze hotelu „Polonia”, i oddawałem się dość jałowym zajęciom. Bo jakież to biuro podróży może egzystować w kraju, gdzie zabroniono wszelkich podróży? Kto wlazł do Polski tak jak ja, ten nie mógł już z niej wyleźć. Decyzja o powrocie do kraju wydała mi się teraz nieco za pochopna. Co dzień odpisywałem na listy zachodnich biur podróży, oferujących na-wiązanie przerwanej wojną współpracy. Ponieważ o żadnej współpracy mowy być nie mogło, moje odpowiedzi były wymijające. „Rozważymy, zgłosimy się w odpowiednim momencie”... i tak dalej. Mój szef, zażywny pan po pięćdziesiątce, przedwojenny pracownik „Orbisu”, przyjął postawę ironisty i sceptyka. Wiedział już, że w tej firmie nie ma dla niego żadnej przyszłości. – Umrzemy śmiercią naturalną, drogi chłopcze. Poodpisujemy na te propozycje i na tym zakończymy działalność, bo nawet na Syberię nie wpuszczają teraz Polaków. Zresztą gdzie tu znaleźć turystów? Każdy siedzi w domu i czeka, co będzie dalej. Zagraniczną turystykę uprawia się tylko w jedną stronę. Wyjeżdżasz i nie wracasz, tak jak nasz nieodżałowany dyrektor. Niestety, do tego trzeba posiadać służbowy paszport, a to jest towar rzadszy od pięciokaratowego brylantu. Szef darzył mnie przesadnym zaufaniem jako byłego oficera orientacji londyńskiej. Wi-docznie nie zdążyli go jeszcze przestraszyć ubecy. Czytał też jawnie „Gazetę Ludową”, organ Mikołajczyka, dopóki ten nie uciekł za granicę. Pewnego dnia szef nie przyszedł do biura i niczego nie mogłem się o nim dowiedzieć od przerażonych pracowników. Ale co się stało z Zuzanną? To zadziwiające, jak bardzo mi jej brakowało, choć spędzili-śmy razem tylko kilka dni. Ale był to wielki błysk w moim życiu i teraz wszystko inne wy-dawało mi się nędzną namiastką