... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

— Nie mówmy o tym — rzekł w końcu Wacław — nie przyjechałem tu w interesach, zrobię, jak dla was będzie dogodniej, panie hrabio, bądźcie pewni. Sierota, przybyłem po dobre słowo i życzenie głowy rodziny na ślub jutrzejszy. — Jutro? jutro się żenisz? — porwał się hrabia ściskając go — niechże Bóg błogosławi. A mnie na wesele nie prosisz? Bodaj cię! — Nikogo, panie hrabio, wesele to żałobą okryte, na świeżym jeszcze grobie. Nie chcę oczu obcych, które by mojej Frani przykrą się może zdawały wymówką. — No! jak chcesz, jak ci się podoba. Piękny zrobiłeś wybór, szczęście niechybne; życzę wszelkiego dobra, najdłuższych lat i licznego potomstwa! — dodał z uśmiechem. — Ale mi proszę żonę przywieźć po ślubie. Tak się skończyły te ceremonialne odwiedziny, z których nie tracąc czasu stary wyga korzystać już chciał, usiłując Wacławowi narzucić Ciemiernę za dług, który mu ciężył. Rachował on, że zbywszy się rotmistrzowskich dwóchkroć wioseczką, bez której klucz Denderowski zawsze kluczem mógł zostać, choć z wielką biedą i wykrętami jeszcze kryzys kontraktowe mógł przebyć, nie zrzucając maski i odgrywając dalej rolę pana. Rotmistrz Powała obiecywał mu zaczekać, starsi wierzyciele kontentowaliby się nadpłatami, Farurej ani mógł pisnąć o to, co dał do współki na woły i gorzelnię. Oprócz tego hrabia miał zamiar około dwunastego stycznia zachorować. śmiertelnie i nie powstać z łóżka aż po terminach wypłat; złożyć się chorobą, komisarza i plenipotenta, jeśliby wierzyciele krzyczeli bardzo, dla ich uspokojenia, zwalając na nich winę, odprawić, i tak przeciągnąć rok jeszcze byt, do którego przywyknął. Liczył prócz tego na ożenienie Sylwana i kapitały synowej, na Cesię i jej męża, na Wacława, na wszystko, do czego jakikolwiek dawał się przyczepić rachuneczek, a postanowił starym trybem ogromnie miną nadrabiać. Rozpuszczał już wieści, każdemu pod największym zwierzając się sekretem, że Cesia wychodzi za Farurej a, którzy mu zarząd całej swej fortuny i interesów ma powierzyć, nie czując się do nich zdatnym; że Sylwan żeni się z kuzynką książąt Schwarzenbergów, po której bierze milion reńskich w samych klejnotach, nie licząc ogromnych dóbr w Czechach itp. Ludzie zawsze są łatwowierni i powiedziawszy sobie, że w każdym kłamstwie jest prawdy choć trochę, zaczynali znowu po trosze być cierpliwsi, rachując na wielkie nadzieje hrabiego. Porankiem zimowym jasnym i łagodnym powóz Wacława stanął przed dworem w Wulce, miał on zawieźć młodą parę do kościółka w Smolewie, gdzie ich już z błogosławieństwem czekał wikary. Był to dzień powszedni, nie spodziewano się nikogo w miasteczku prócz kilku ciekawych i dziadów, co u drzwi siadywali, a narzeczonym jedna towarzyszyła Brzozosia. Dla niej to była uroczystość prawdziwa: krzątała się noc całą, łajała cały ranek, ludziom nie dała zmrużyć oka, narzekała, śmiała się, płakała, klaskała w dłonie, kiedy niekiedy westchnęła za duszę rotmistrza, ale raz go już pogrzebawszy i otarłszy szczere łzy żalu, teraz cała zajęła się szczęściem, a nade wszystko kuchnią państwa młodych. Wystrojona niezmiernie wyszła razem z nimi na ganek, a gdy jej oboje do nóg upadli prosząc o błogosławieństwo, rozpłakała się raz jeszcze, wycałowała ich i przynagliła, żeby co prędzej wsiadali do powozu. Jeszcze się może obawiała, by co temu weselu tak upragnionemu nie stanęło na przeszkodzie; a w myśli prześcigając już i ślub, i kilka lat po ślubie, zajęta była wychowaniem dziatek, których wyglądała niecierpliwie. W milczeniu przebyli tę drogę do Smolewa, tak im dobrze znajomą, a tak smutną dziś i świeżą jeszcze posypaną pamiątką; jedna Brzozosia tylko może odpędzając żałobne myśli, śmiała się i cieszyła czystą radością poczciwego serca, umiejącego zgadzać się z wolą Bożą i filozoficznie przyjmującego wszystko, czym ziemia karmi swe dzieci. Ile razy wprzód Frania zachmurzyła się wspomnieniem ojca, panna ciwunówna gromiła ją bez ogródki: — Ale dajże pokój tym łzom, dopóki to tego będzie? Pomodlić się ślicznie, pięknie, popłakać, otrzeć łzy i dalej w drogę. Pan Bóg nas stworzył do pracy, nie na szlochy. Ot jest, chwała Bogu! czym się cieszyć, czego używać, za co Bogu dziękować; to lepiej o tym myśleć, niż psuć zdrowie i wypłakiwać oczy. Często też tymi prostymi wyrazy, choć nie pocieszyła, odwróciła przynajmniej od serca boleść ugniatającą go widokiem swej dziwnej rezygnacji. Obok kościółka świeżo usypana wysoka mogiła rotmistrza, której późna pora ani odarniować, ani ogrodzić nie dozwoliła, zatrzymała narzeczonych; poszli do niej po zimne błogosławieństwo zmarłego, a ciwunówna za nimi, wcześnie przysposobiwszy flaszeczkę na przypadek, gdyby Frania omdlała. Rozpłakała się biedna sierota, ale Wacław był przy niej i łzami oblaną wprowadził do wiejskiego kościółka. Pusto w nim było, bo dzwonek dopiero na mszą wołając odezwał się, gdy powóz Wacława się ukazał; kilku ubogich, kilku mieszczan mieli być świadkami obrzędu. Choć szczerze się modląc, panna ciwunówna wzdychała serdecznie i uraza do nieboszczyka rotmistrza, któremu w duchu robiła wymówki, przerywała jej modlitwę. — Tfu, maro! — mówiła w sobie — ani się pozbyć tych myśli