... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Chcę tam polecieć i znaleźć odpowiedź dlaczego. - Nie możesz z trzech powodów - odparł porucznik. - Wydział ma mnóstwo pracy, jesteś tu potrzebny, a bomba, jeżeli w ogóle ktoś ją podłożył, to z myślą o Klingerze. Dziewczyna i Julio zginęli przypadkiem. Przykro mi, Wydział Spraw Wewnętrznych będzie musiał zbadać sytuację finansową Julia. Nie da się tego uniknąć. Jeżeli on nigdy nie spotkał Klingera przed tamtym piątkiem, znaczy, że to był tragiczny wypadek. - Należy mi się urlop - oświadczył Favaro. - Chcę pójść na urlop, Clay. I to od zaraz. - Owszem, należy ci się urlop. I nie mogę ci go odmówić. Ale wiesz, że jesteś tam prywatnie. To terytorium brytyjskie, nie mamy uprawnień. I poproszę o twoją broń. Favaro wręczył mu policyjny pistolet samopowtarzalny i wyszedł. O trzeciej po południu tego samego dnia wylądował na trawiastym lotnisku Sunshine, zapłacił za wynajętą awionetkę i patrzył, jak odlatuje z powrotem do Miami. Następnie zabrał się okazją do Port Plaisance z pracownikiem obsługi lotniska. Nie wiedząc, dokąd jeszcze można pójść, wmeldował się do "Quarter Decku". Sir Marston Moberley siedział w wygodnym fotelu w swoim okolonym murem ogrodzie i sączył whisky z wodą sodową. Odbywał swój ulubiony codzienny rytuał. Ogród na tyłach Domu Rządowego nie był rozległy, lecz za to dawał poczucie prywatności. Prawie całą jego powierzchnię zajmował wypielęgnowany trawnik, a bugenwille i jacarandy zdobiły mury jaskrawymi kolorami kwiatów. Mur, który otaczał ogród z trzech stron - czworobok zamykała ściana domu - miał dwa i pół metra wysokości i na szczycie tłuczone szkło. Z jednej strony w murze osadzono stalową furtkę dwumetrowej wysokości, lecz dawno nikt jej nie otwierał. Za furtką biegła ścieżka wprost do centrum Port Plaisance. Wiele lat temu wejście zabezpieczono na stałe i od zewnątrz, na dwóch półkolistych uchwytach tkwiła kłódka wielkości talerza. Wszystko razem dawno zardzewiało. Sir Marston rozkoszował się chłodem wieczoru. Jego adiutant przebywał w swojej kwaterze po drugiej stronie domu, żona wybrała się na jakąś eskapadę odwiedzając miejscowy szpital, Jefferson -jego szef kuchni, steward i portier w jednej osobie - przygotowywał kolację w pomieszczeniach służby. Sir Marston z zadowoleniem popijał sobie whisky i niemal się zakrztusił, gdy uszy zaatakował mu przeraźliwy dźwięk rozrywanej stali. Odwrócił się. Starczyło mu czasu, by powiedzieć: - Co tu się, u diabła... Zaraz, chwileczkę... Huk pierwszej kuli wprawił go w szok i ogłuszył. Pocisk przeszył fałdę materiału w rękawie jego bawełnianej koszuli. Uderzył w ścianę domu z bloków koralowca za jego plecami i rykoszetem wylądował na ścieżce, pogięty i odkształcony. Drugi pocisk trafił go prosto w serce. ROZDZIAŁ DRUGI Na podwójny wystrzał w ogrodzie z początku nikt wewnątrz domu nie zareagował. O tej godzinie przebywały tam tylko dwie osoby. Jefferson był we wnęce pod schodami, przygotowywał napój owocowy do kolacji (pani Moberley nie brała alkoholu do ust) i powie potem, że kuchnię wypełniał warkot miksera, a widocznie wtedy rozległ się huk. Adiutantem gubernatora był porucznik Jeremy Haverstock, młody gołowąs przeniesiony z Królewskiej Gwardii Dragonów. Siedział w swoim pokoju, w drugim końcu Domu Rządowego, przy zamkniętym oknie i z klimatyzacją na cały regulator. Twierdził również, że miał włączone radio, bo słuchał muzyki z Radia Nassau. On też niczego nie słyszał. Kiedy wreszcie Jefferson udał się do ogrodu, żeby zasięgnąć opinii sir Marstona na temat sposobu przyrządzenia kotletów cielęcych, zamachowiec najwyraźniej wycofał się przez stalową furtkę i umknął. Jefferson miał właśnie zejść po schodkach do ogrodu, gdy zobaczył swego chlebodawcę leżącego bezwładnie na plecach z rozrzuconymi rękami, tak jak go rzucił drugi strzał; na granatowej koszuli z przodu nadal rozlewała mu się ciemna plama. W pierwszej chwili Jefferson pomyślał, że jego pan na pewno zemdlał, podbiegł więc, żeby pomóc mu wstać. Kiedy z bliska zobaczył dziurę w piersi, stanął i patrzył z niedowierzaniem, wreszcie w panice pognał sprowadzić porucznika Haverstocka. Młody oficer przybiegł kilka sekund później, w samych spodenkach. Haverstock nie wpadł w popłoch. Obejrzał ciało nie dotykając niczego, ustalił, że sir Marston jest wybitnie nieżywy, po czym usiadł w fotelu eks-gubernatora zastanawiając się, co robić. Poprzedni dowódca napisał młodszemu oficerowi Haverstockowi następującą opinię: "wspaniałe maniery, lecz niezbyt bystry" - jak gdyby chodziło o konia, nie zaś o oficera kawalerii. Lecz kawaleria ma swoje priorytety: dobry koń jest niezastąpiony, w przeciwieństwie do oficera. Haverstock siedział w fotelu tuż koło zwłok i rozmyślał, podczas gdy Jefferson patrzył szeroko otwartymi oczami ze schodków werandy. Młody oficer ustalił, że: a) ma na swojej głowie nieżywego gubernatora, b) ktoś go zastrzelił i uciekł, c) powinno się poinformować o tym wyższe władze. Problem polegał na tym, że najwyższą władzą był gubernator. Akurat wtedy wróciła pani Moberley. Jefferson usłyszał chrzęst żwiru pod kołami oficjalnej limuzyny jaguara na podjeździe od frontu i ruszył przez hall, żeby zastąpić gubernatorowej drogę. Jego relacja z wydarzeń była nawet do rzeczy, choć niezbyt taktowna. - Pani, pani, gubernator zabity i umarł. Lady Moberley pobiegła na werandę, by zajrzeć do ogrodu, i napotkała Haverstocka wchodzącego po schodkach. Adiutant odprowadził ją do sypialni i pocieszał, gdy się już położyła. Zdawała się bardziej przerażona niż zmartwiona, jak gdyby obawiała się, że Foreign Office nie doceni należycie kariery jej męża. Uspokoiwszy panią Moberley, porucznik wysłał Jeffersona po jedynego na wyspie lekarza, który był jednocześnie jedynym koronerem, oraz po głównego inspektora Jonesa