ďťż

... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

- A co się z nim dzieje w tej Ameryce? - spytała. - Wie ktoœ coœ o tym? - Żyć, żyje. Mój brat to sprawdził, Marcin znaczy. Jakoœ potrafił, po cichu, przez znajomych ludzi, marynarzy głównie, jeszcze tych z Calais. Doszła wiadomoœć, taka nie bardzo dokładna, że w mieœcie Nowy York w firmie jubilerskiej pracuje i dosyć œrednio mu się powodzi. Nie wzbogacił się nagle, więc tego diamentu, bo diament to był, nie sprzedał. Przeto nie miał ze sobš. I tyle o nim. A tu moja bratowa przed œmierciš o skarbie zaczęła majaczyć, a to przecież jego narzeczona była i u niej go jaœnie pani Justyna znalazła. Tyle że i słowa jednego nie zdšżyła zamienić, bo uciekł. Ale został po nim taki sakwojażyk malutki, brat go widział, bo bratowa na pamištkę zachowała, no i tego sakwojażyka tutaj nie ma. Marcin powiada, że był żółty, ze skóry. Wszyscy siedzieliœmy czas jakiœ, po ich œlubie, w Noirmont, tedy możliwe, że tam został. Bo prawdę mówišc, po œmierci jaœnie pani Klementyny, to oni przyjechali już dobrze po mnie i nie tak, jak się jedzie na zawsze, z całym dobytkiem. Coœ tam mogli zostawić. Remontu i odnawiania to w Noirmont nie było aż od œlubu jaœnie pani Klementyny, ja to wiem, bo w póŸniejszych czasach cały dom prowadziłem i sprawdzałem, to już szeœćdziesišt lat... Co po kim zostało, to pewno do dziœ dnia leży. Dlatego o tym wszystkim mówię, może on i wleciał do morza, ten diament, ale co szkodzi sprawdzić? Był to wielki klejnot, jeden na œwiecie. - Czyj? Do kogo należał? Mam na myœli, do której rodziny? Tej z Polski czy tej z Francji? - Nawet była mowa, że on angielski, ale ja wiem, że francuski. Nie głuchy jestem, nie œlepy i może być, że nawet nie całkiem głupi. Z tego, co wiem, wynika, że do hrabiów Noirmontów należał z dawnych czasów, a jaœnie pani Klementyna od męża go dostała w chwili œmierci, ciepłš rękš. Sama się wczeœniej troskała, czy on nie cudzy, ale nie, z dawnych listów wyszło, że teraz już jej. - Teraz go może jakaœ ryba zeżarła - skorygowała Karolina. - Ale Florek ma rację, jak będę w Noirmont, to popatrzę. Chyba nawet wiem, gdzie zaglšdać i szukać, znam cały dom, zawsze lubiłam się bawić w rozmaitych zakamarkach. Poza tym, mam wrażenie, że matka mnie zmusi do uporzšdkowania biblioteki, też tam nabruŸdził testament prababci, coœ tam trzeba z ksišżkami zrobić. No dobrze, mogę zrobić, lubię stare ksišżki... Na tym na razie stanęło, nadjechał hrabia z upolowanym dzikiem, którego gajowy wlókł za koniem na saniach z gałęzi. Natychmiastowe i osobiste wędzenie szynki z dzika wygrało konkurencję z diamentem bez żadnego trudu i w Karolinie pozostał zaledwie œlad zainteresowania zaginionym skarbem. Florek natomiast doznał wielkiej ulgi, wyrzuciwszy z siebie tajemnicę. Rzecz oczywista, tę drugš tajemnicę zachował dla siebie. O lokaju, któremu noga opsnęła się ze zrujnowanego muru w Noirmont, postanowił opowiedzieć wyłšcznie księdzu przy ostatniej spowiedzi... *** Pomocnik jubilera zaœ rzeczywiœcie przedostał się do Ameryki. Pracę znalazł od razu z największš łatwoœciš, z tym że najpierw zatrudnił się w charakterze tragarza, a dopiero nieco póŸniej wrócił do własnego zawodu, wkręcajšc się do jubilera. Niejeden złodziej uciekał z Europy do Ameryki z łupem w postaci cennych precjozów i prawie każdy wolał zmienić ich oblicze. Nowe oprawy, przeszlifowane kamienie i już mógł swojš zdobycz sprzedawać bez obaw. Jubiler na brak roboty nie narzekał i fachowca przyjšł chętnie, pan Trepon zaœ, oddawszy się zajęciom, które znał i lubił, zaczšł powoli przytomnieć. Odetchnšł po przeżyciach, uspokoił się i wróciła mu pamięć. Tak długo rozpamiętywał i wałkował swojš ostatniš wizytę u narzeczonej, że wreszcie coœ mu się zaczęło majaczyć. Miał wszak przy sobie jakiœ bagaż. Zawsze pętał się po mieœcie z sakwojażykiem, noszšc w nim różne klejnoty, pienišdze i ważne papiery, i tak samo było tym razem, z sakwojażyka przecież wyjšł bransoletę dla nieboszczyka wicehrabiego, musiał go zatem mieć, przewieszony, jak zwykle, przez ramię. I do Calais z nim przyjechał, nie zdejmował go z siebie, a sam z niego nie zeskoczył. Dopiero potem... Miał ten diament w kieszeni, chciał pokazać Antoinette, nie zdšżył i póŸniej co...? Nie schował go przypadkiem w sakwojażyku...? A co się z tym sakwojażykiem stało...? Na kutrze rybackim go nie miał. To przypomniał sobie dokładnie, bo bez przeszkód zerwał z siebie surdut, kiedy pomagał sieć wycišgać. Potem fala z niego po raz drugi ten surdut zdarła, na nice wywróciła i dlatego tylko tyle grosza mu zostało, ile miał w ciasnej kieszonce kamizelki. Kamizelka była opięta, woda jej nie ruszyła. A diament...? Czy on rzeczywiœcie wleciał do morza? Czy nie został przypadkiem w sakwojażyku, który, w oczach mu to stawało, leżał na stoliczku u narzeczonej i uciekajšc nie zdšżył go chwycić, nawet o nim nie pomyœlał... Im dłużej się zastanawiał, im bardziej wysilał pamięć, tym pewniejszy się stawał, że hrabinę de Noirmont obełgał. Nie przepadł ten cholerny diament w burzliwych falach, został w Calais. Razem z sakwojażykiem. Doszedłszy do tego wniosku, w pierwszym odruchu prawie zaczšł pisać list do hrabiny, zreflektował się jednak. Przyznać się na piœmie do diamentu, jeszcze czego, przecież natychmiast wymyœlš, że wicehrabiego zabił, żeby go ukraœć, a teraz go tknęły wyrzuty sumienia, bo i tak żadnej korzyœci z tego nie odniósł. Udajšc skruchę, chce zyskać przebaczenie. Naœlš tu może na niego jakich mœcicieli albo policję, i na co mu te kwiaty? I druga rzecz, a jeœli diament znalazła Antoinette i zabrała dla siebie? Wystawił dziewczynę rufš do wiatru i teraz w dodatku ma jš oskarżyć? Jeżeli zaœ nie zabrała dla siebie, tylko oddała hrabinie de Noirmont, w ogóle nie musi się wygłupiać z pisaniem, hrabina lepiej od niego wie, gdzie się ten kamień znajduje. Zatem żadnych listów! Zrezygnowawszy z korespondencji, nie poniechał jednakże wspomnień