... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Przeciwnie, czułem w nim pustkę z powodu zupełnego braku zajęcia umysłowego. W tym cała bieda. Umysł mój stał się obecnie giętki i pojętny, wytrenowany w obcowaniu z nowymi cudami życia, wskutek zżycia się z książkami; zauważyłem więc, że cierpiał z powodu tego zastoju i bezczynności. Będąc od dawna w zażyłych stosunkach z Johnem Barleycornem wiedziałem teraz, co mi obiecuje. Mikroby fantazji, sny o potędze, zapomnienie, słowem wszystko inne niż to pranie w kółko, obracanie magla, huczące wyżymaczki automatyczne, prasowanie fatałaszków, procesje spodenek dziecięcych bez końca, które maszyna bezustannie podstawia pod żelazko latające w mych rękach. Otóż to właśnie. John Barleycorn zwraca się do słabych, zbłąkanych, upadających ze znużenia. Przyrzeka wyprowadzić ich z tego błędnego koła, lecz jest to tylko kłamstwo. Złudna jest siła, którą przyrzeka ciału, złudna ulga ukazywana duszy. Przedstawia świat w nierzeczywistym świetle, maluje fakty o wiele piękniejsze, niż są one w rzeczywistości. Nie należy jednak zapominać, że John Barleycorn jest wszechstronny. Zarówno jak do słabych i do wyczerpanych zwraca się on i do osobników zbyt silnych, do tryskających nadmierną żywotnością, do znudzonych bezczynnością. Wyciąga swe szpony po człowieka, bez względu na jego stan. Zarzuca sieć zguby na wszystkich bez różnicy. Stare lampy Aladyna wymienia na nowe, szarą rzeczywistość na błyskotliwą złudę, aby w końcu oszukać tych wszystkich, którzy mu się oddali. Jednakowoż nie upiłem się tym razem, a to z tej prostej przyczyny, że do najbliższego szynku było półtorej mili odległości. Musiała też zaważyć na szali i ta okoliczność, że potrzeba upicia się nie była znów tak wielka. W przeciwnym bowiem razie poszedłbym dziesięć razy dalej, byle się dostać do szynku. Gdyby jednak szynk był naprzeciwko, z pewnością byłbym się upił. Tymczasem nie pozostało mi nic innego, jak rozłożyć się gdzieś w cieniu i spędzić dzień wolny od pracy na czytaniu gazet niedzielnych. Ale nawet do czytania tych głupstw byłem nazbyt zmęczony. Najwyżej jeszcze dodatek humorystyczny wywoływał blady uśmiech na mej twarzy, po czym zapadałem w sen. Był to jednak pewien sukces, że przez cały czas mej pracy w pralni nie uległem ani razu Johnowi Barleycornowi. Słyszałem jego wezwanie, pragnienie gryzło mnie, pożądałem upojenia każdą tkanką. Taki był wstęp do potężnego i wszechstronnego pragnienia w późniejszym wieku. Przyczyna tej świadomej potrzeby tkwiła obecnie w moim mózgu. Organizm mój nie potrzebował alkoholu. Jak dotąd, czuł on raczej wstręt do niego. Gdy upadałem ze znużenia przy podawaniu węgla, w świadomości mej nie zabłysła nawet myśl wypicia jednego kieliszka. Gdy zaś mózg mój był wyczerpany pracą nad egzaminem wstępnym do uniwersytetu, upiłem się z miejsca. Byłem wyczerpany pracą w pralni, praca ta jednak nawet w przybliżeniu nie była tak ciężka jak w kotłowni. Różnica atoli polegała na tym, że podówczas, gdy pracowałem przy węglu, umysł mój nie był jeszcze rozbudzony. Od tej pory do czasu zajęcia w pralni umysł mój odkrył już królestwo ducha. Gdy zgarniałem węgiel, umysł mój spał. Gdy zaś pracowałem w pralni, umysł mój, wykształcony i żądny zajęcia, wyżycia się, czuł się pogwałcony. Czy zatem poddawałem się alkoholowi, jak to miało miejsce w Benicji, czy też oparłem się, jak tu w tej pralni, w mózgu moim kiełkowały już zarodki pragnienia i pożądania go. ROZDZIAŁ XXV Po porzuceniu pracy w pralni siostra z szwagrem wyprawili mnie do Klondyke. Była to pierwsza fala wyprawy po złoto wczesną jesienią 1897 roku. Liczyłem lat dwadzieścia jeden i byłem w świetnej formie. Pamiętam, jak w końcu dwudziestoośmiomilowej przeprawy przez Chilcoot z Dyca Beech do Jeziora Lindermana dorównywałem Indianom w noszeniu ciężarów, a wielu z nich nawet przewyższałem w tej sztuce. Ostatni etap do Jeziora Lindermana wynosił trzy mile. Przebywałem tę drogę cztery razy dziennie tam i z powrotem przenosząc za każdym razem sto pięćdziesiąt funtów. Znaczy to, że robiłem dziennie na najgorszej drodze dwadzieścia cztery mile, z tego połowę z ciężarem stu pięćdziesięciu funtów na plecach. Tak to porzuciłem karierę literacką i udałem się na nowo na poszukiwanie przygód celem zdobycia majątku. Naturalnie spotkałem tu znów Johna Barleycorna. Znowu te setne zuchy, obieżyświaty i awanturnicy, dla których głód był zabawką, którzy jednak bez wódki obejść się nie mogli. Tym razem sprzyjało mi szczęście, albowiem moi trzej towarzysze należący do tej samej grupy nie pili. Nie piłem zatem i ja, chyba wyjątkowo, gdy wpadłem przypadkiem w obce towarzystwo. W mojej podróżnej apteczce był też i litr wódki. Przez sześć miesięcy nie tknąłem nawet korka od butelki, aż raz lekarz musiał nagle operować jednego z poszukiwaczy złota, gdzieś na pustkowiu, nie mając środków znieczulających. Lekarz i pacjent sami wypróżnili butelkę przed rozpoczęciem operacji. Gdy po roku wróciłem do Kalifornii, celem wyleczenia się ze szkorbutu, ojciec mój już nie żył, ja zaś zostałem głową i jedynym żywicielem rodziny. Z tego, że pracowałem jako palacz okrętowy na parowcu, od Cieśniny Behringa aż do Kolumbii Brytyjskiej, a stamtąd aż do San Francisco jako sternik, jasne, że prócz szkorbutu niczego więcej z Klondyke nie przywiozłem. Obecnie nastały ciężkie czasy i nie łatwo było znaleźć jakąkolwiek pracę, ja zaś musiałem się nająć do pierwszego lepszego zajęcia, gdyż do tej pory byłem wciąż jeszcze niekwalifikowanym robotnikiem. Nie myślałem wcale o świetnej karierze. Z tym już dawno skończyłem. Obowiązkiem moim było zdobyć żywność dla dwojga osób nie licząc mnie samego, zapewnić im dach nad głową i sprawić sobie zimowe ubranie, gdyż miałem tylko letnie. Trzeba więc było znaleźć pracę od razu. Dopiero później wolno mi było odetchnąć i pomyśleć o przyszłości. Ciężkie czasy odbijają się przede wszystkim na pracownikach niewykwalifikowanych, a ja nie znałem innych zawodów prócz żeglugi i prania. Dźwigając na barkach nową odpowiedzialność nie mogłem puszczać się na morze, a w pralniach nie było wolnego miejsca. Nie mogłem w ogóle znaleźć żadnego zajęcia. Zapisałem się do pięciu biur pośrednictwa pracy i dałem ogłoszenie do trzech gazet. Odwiedziłem paru przyjaciół, o których sądziłem, że mogą znaleźć dla mnie jakieś zajęcie, ale czy to nie zależało im na tym, czy też nie mogli, dość, że nie znaleźli dla mnie nic. Sytuacja była rozpaczliwa