ďťż

... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Teraz tworzyli rozchwiane koło otaczajšce ogień, żerdŸ i starszego mężczyznę. I coœ jeszcze. Kogoœ! Teraz dopiero, gdy zwarty kršg siedzšcych ciał przestał zasłaniać przestrzeń wokół ogniska, Sylwin zobaczył dziewczynę. Była naga. Leżała na ziemi. Jedna z jej rozrzuconych nóg dotykała czubka buta mężczyzny. Była chyba nieprzytomna, ale od czasu do czasu poruszała głowš. Znowu rozległy się słowa, ale teraz, gdy mówili stojšc, nie płużyły się już niezrozumiale po ziemi, lecz dotarły do uszu Sylwina ze względnš wyrazistoœciš. – Czego żšda czerwona piwonia? – Pić, pić, pić – rozległo się w kole. – Przecież już dostała to, co dostać miała. – Nie! – Czyż nie piła, gdy „pić, pić” wołała? – Jedna z nich piła, druga nie zaznała! – Druga? – Czerwona na równi, piwonia ukryta! – A więc dajcie jej pić! – Damy ci pić! Psim gnatem, kobylim donatem! Tego się wszyscy Ÿli ludzie spodziewajcie! – Stój! Kani nie ruszajcie, zanim przewiny winny spłaci… – Tak, tak! Sylwinowi od pewnego czasu wydawało się, że œni. Młodzieńcy, niczym diabły, schwycili swš ofiarę za ręce i nogi i pobiegli w dół zbocza. Pozostali rozbiegli się także wyjšc dziko. Wkrótce wszyscy zniknęli w ciemnoœci. Ognisko dopalało się powoli. Głosy ludzkie rozsypywały się po wyspie coraz dalszym wachlarzem. Sylwin wstał ostrożnie i z wolna podszedł do ognia. Potknšł się o drewniany podest sklecony z kilku desek. To na nim, a nie, jak przypuszczał, na ziemi leżała dziewczyna. Nasłuchujšc czujnie odpišł rozporek i zgasił resztki płomienia starym traperskim sposobem. Teraz, nie będšc już w kręgu œwiatła, poczuł się bezpieczniej. Wpatrzony w ciemnoœć słyszał, że obława (tak to w myœlach nazwał) przemieszcza się gdzieœ w okolice Waldemarowego lasu, podczas gdy gospodarstwo Ginterów, na lewo, za łškš, tonęło w spokoju. Po prawej stronie połyski- wała równie spokojna tafla jeziora i gdy tak stał z twarzš zwróconš na wschód, słyszał tylko wieczny poszum lasu za sobš – lasu, który przed chwilš dał mu schronienie – i oddalajšce się w głšb wyspy krzyki tych niewiarygodnych ludzi, będšcych tu przed chwilš. Sylwin podszedł do żerdzi wbitej w ziemię i ujšł w rękę to, co na niej wisiało. Było to œcierwo jakiegoœ ptaka. Oderwał sznurek i wzišł je ze sobš. Schodzšc skrajem zalesionego urwiska zobaczył łunę. Rozœwietlała wschodniš połać wyspy tak, że gdyby nie zbyt wczesna pora, można by sšdzić, że zbliża się wschód słońca. Syl- win odrzucił ptasie truchło w pobliski gšszcz i ruszył do przodu. W tym momencie łuna przemieniła się w tęczę i zgasła raptownie. W ciemnoœci migotały tylko jakieœ oœlepiajšce œwiatełka. Wszechwładny ból opanował wszystko. Potem nie było już nic. Po chwili otworzył oczy. Słońce stało wysoko. Boleœnie skrzywiona twarz Karusi nachylona nad nim kazała mu na powrót zamknšć oczy. – O Boże! – usłyszał nad sobš. Nie œnił. Otworzył ponownie oczy. Karusia pokazała w uœmiechu dwa kły. Sięgnšł pamię- ciš do minionych wydarzeń i pomyœlał, że jeœli piekło jest nicoœciš, to nie jest wcale takie straszne, gdyż nawet wieczna nicoœć trwa jednš chwilę. – Co się stało? – zapytał. Karusia wytrzeszczała się do granic możliwoœci i przewracała białkami. Była straszna i ujmujšca. Trzymała go wpół i niosła przed sobš wydajšc z siebie głuche postękiwania. – Do diabła, moja zalotna dzieweczko, doœć czułoœci, bo pogruchoczesz mi wszystkie ko- œci – wykrzyknšł Sylwin usiłujšc bezskutecznie uwolnić się z uœcisku. Ponad stukilogramowa dziewoja nie dawała się tak łatwo zbić z tropu. – No, moja piękna, pójdziemy tańcować – zaryzykował wreszcie. – Tańcować! – wykrzyknęła Karusia i pozwoliła mu stanšć na ziemi. Zaraz jednak chwy- ciła go z nieprawdopodobnš siłš za przeguby i pytała podejrzliwie: – A dokšd to pany idš, co? – No przecież tańcować trzeba w izbie, nie na polu. – Tam nie chodzić, tutaj, tutaj, tam nie chodzić – krzyknęła ze strachem i pocišgnęła go z nadludzkš siłš. Z trudem oswobodził rękę i pobiegł przed siebie. Znajdował się gdzieœ na wschodnim brzegu, w pobliżu Cyronka. Teraz dopiero poczuł w głowie bolesne pulsowanie. Pomacał się po obolałej czaszce. Na ręku zostało trochę krwi. W kuchni Ginterów życie toczyło się codziennym torem. Pani Weronika przyjrzała mu się krytycznie i błysnšwszy oczkiem powiedziała: – Pan Sylwin chyba ciężkš noc miał, bo Ÿle wyglšda. – Co tu się w ogóle dzieje? – spytał niecierpliwie. Patrzyła na niego poważnie i powiedziała: – Ja już nie wiem, gdzie pan po nocy buszuje, ale coœ mi się widzi, że pan nawet nie wie. – O czym? – No wej, doprawdy? Że pan Waldemar się palił? – Jak to się palił? Wódka się w nim zapaliła? – No jawcale nie żartuję. Zagroda mu się paliła. – Jak to! Rozłożyła ręce i patrzyła na Sylwina, jakby oczekiwała, że zrozumie. Wreszcie powie- działa: – My też się kiedyœ palili. Od burzy. A teraz czasy takie, że grom z jasnego nieba może uderzyć. – Przecież nie było żadnego gromu. Stałem wtedy na górce… – Całš noc pan stał? – Do północy może stałem, a potem leżałem. Dostałem od kogoœ w łeb. – Od kogo? – Diabli wiedzš! – Jo, oni to wiedzš. No i sam pan widzi, że z jasnego nieba może strzelić. No to niech pan przejdzie się tam do pana Waldka, bo już u niego i milicja, i rychtyk – urwanie głowy. Jeszcze jakichœ turystów pobili, wie pan, tych co się rozbili na tym cuplu, pod Cyronkiem. – Nawet wiem, kto to mógł zrobić. – Jo – powiedziała z powštpiewaniem – pan wie tyla, że w głowa dostał i więcej panu nie potrzeba wiedzieć. – Trzeba pomóc władzom w wyœwietleniu tej sprawy… – Oni już sobie radę dadzš i bez pana. Zresztš jak pan chce. – Podeszła do rozpalonej kuchni, na której stał olbrzymi sagan buchajšcy parš. Zamieszała w nim i rzekła: – A ja tu jak w piekle, sam pan widzi: wszystko czarne od sadzy, wiecznie goršco… Ja już mówia… Była to rozmowa z gatunku rytualnych, którš raczyła wszystkich odwiedzajšcych dopuszczonych do życia kuchennego. – A ta moja, to ani pomoże, wiecznie się gdzieœ włóczy, już nawet z krowami nie pójdzie. Nie widział jej pan gdzie? – I owszem – powiedział zdawkowo. – Mieliœmy tańcować